KSIĄŻKA NIEZBĘDNA
POD KAŻDYM DACHEM!
(...) "Przeważnie
bawiłem w szpitalach. Na ogół zawierałem znajomość z
rehabilitacjami w mnogich zakładach leczniczych. Stanowiły dla mnie
drugi dom, oazę i deptak, ratunek przed szyderstwem od najbliższego
otoczenia, od sąsiadów z piętra, tarczę broniącą mnie przed
ironią tych, których mogłem lekceważyć na zewnątrz, którzy
jednak ranili mnie, gdy, pogrążając się w rozpamiętywaniu,
zostawałem niczyj, zdany na mrok.
Choć w głębi
ducha zgadzałem się, że infirmerie i sanatoria są to dla mnie
odpowiednie miejsca, na zewnątrz wolałem tkwić w swoich
rozterkach; sądziłem, że jeszcze nie jestem przygotowany do
wymuszonych przeżyć, bo wiedziałem, że uspokojenie nadchodzi nie
tak od razu.
Prawdziwy dom
stanowił dla mnie wartość, która była tu tylko pustym dźwiękiem.
Problem polegał na tym, że nie miałem go nigdy, a ten, w którym
zamieszkiwałem, trudno było tak nazwać, trudno się było
pochwalić czymś takim. Niewinne zapytanie o to, gdzie jestem
zameldowany, wprawiało mnie w popłoch, wpędzało w niewyraźne
mamrotanie pod nosem, w niepewne rzucanie podkulonych spojrzeń.
Tak więc kliniki i
sanatoria były moją ucieczką, a zarazem – wyzwoleniem od
skrępowania wobec ludzi, z którymi nie potrafiłem nawiązać
kontaktu. Byłem tam wśród swoich, w miejscach znanych na wylot,
jednym z wielu odmieńców, gdzie nareszcie nie wyglądałem na
cudaka, przeciwnie, gdzie mogłem uczestniczyć w całkiem nowym,
jeszcze nieznanym, a już podniecającym życiu: przecież mieliśmy
wspólne tematy, podobne problemy, mogliśmy porozumiewać się bez
omówień i szczegółowych wyjaśnień, a wrażenia ze wszystkich
pobytów w tych miejscach układały się nam w mozaikę: marzyliśmy
znaleźć się w punkcie, który byłby sumą doświadczeń,
wypadkową systemów leczenia, kwintesencją prowadzonego życia!
Na próżno. A mimo
to były pobytami jedynymi w swoim rodzaju. Niepowtarzalnymi jak
usypiania w towarzystwie argusowej lampki, w asyście uważnego,
punktowego reflektora palącego się przez całą noc, kontrolującego
rozświetlony fiolet sal, omiatającego ich chrapiącą przestrzeń,
obszar wypełniony workami z duszą. Niezapomniany był przejmujący
jęk sprężyn, skrzypienie materacy wypełnionych pękatą
zawartością mięśni, kadłubów o szklistych oczach, półmartwych
postaci z nosem podłączonym do tlenowej butli.
Nie dawało rady
zapomnieć o dniach spędzonych na badaniu, na ceremonialnych
obchodach z ordynatorem i jego uniżonym orszakiem, o mierzeniu
temperatury, poziomu cukru i szczekliwych pytań o stolec, o
najściach studentów odbębniających rok.
Tak, pamiętam, że
mój kontener na boleści odzyskiwał z rana realną powierzchnię;
przeistaczał się w jasną, krzepiącą bliskość wyzdrowienia. Dni
rozpoczynały się zapaleniem górnej żarówki w drucianym kagańcu,
widokiem nocnego posługacza, pielęgniarza, który, ostentacyjnie
ziewając, wachlował się niedomkniętą połową drzwi; nie, nie
mogłem zapomnieć, że razem z cierpkim wytchnieniem, w trakcie
budzenia się fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce, jeszcze
nieśmiałe, a już wczorajsze.
Przeszłość, która
nigdy nie odchodziła, poczynała wypływać z ciemności:
rozczochrani mężczyźni w podkoszulkach, panowie porośnięci
srebrem, z twarzami wystawionymi na fajansowe zimno umywalek, z
pomrukiem cienia, z brzęczeniem wiatru w liściach drzew, w poszumie
rzeki za oknem, z legowisk podnosiły się otępiałe ze znużenia
podkoszulki, dźwigały się ze spoconych barłogów, gnając po
następną porcję darowanego życia: świeży kontyngent nadziei.
Umywalek było
cztery, a z miejsca obok nich, z rejonu transfuzji i respiratora, z
miejsca, w którym leżałem czekając na miskę, skąd wydobywał
się przenikliwy smród śluzówki, moczu i odleżyn, słyszałem
dziarskie prychanie i opłukiwanie maltretowanych bród i widziałem,
jak z golonych, mytych i masowanych podgardli, strumyczkami cieknie
woda.
Pamiętam też ostry
zapach skłębiony z wonią drugiej, lepszej strony sali, części
przeznaczonej dla jeszcze chodzących. I pamiętam, że mieszał się
ze swojskim aromatem pieczonych kotletów, przesłodzonych kompotów
i gaci na zmianę. Jednocześnie z cierpkim wytchnieniem podmywanych
ciał, w trakcie budzenia się fizjologicznych wymagań, wychodziło
słońce, znowu nieśmiałe, jeszcze rozespane, dla mnie jednak -
przebrzmiałe. A razem z intensywnością jego promieni, jak do
toalety wyruszały zmęczone, nieporadne zjawy, widziadła szukające
krain wiecznej szczęśliwości, stepujące mi po zamglonych
reminiscencjach. I stwierdzałem, że przeszłość, która nigdy
mnie nie opuszcza, znowu zaczyna wypływać na powierzchnię, a
życiowa przestrzeń przed wyrokiem, w trakcie przebywania gdzie
indziej, zaczyna się kurczyć, zawężać mi i tak wąskie pole
manewru, skazywać na dokonywanie pokrętnych wyborów.
Jeżeli przedtem
starałem się być aktywnym, decyzyjnie rzutkim, a nawet widocznym i
stawianym za wzór, pokazywanym jako przykład silnej woli, upartego
dążenia do dzielności, to teraz byłem mało rześki na zewnątrz
i sflaczały do środka jakbym uległ krążącym wokół strachom,
początkowo więc nocą, a później bez ładu i składu, jak leci,
nawet za dnia, nawet co chwilę, ledwie przymrużyłem głowę do
jaśka, a już po kwadransie, z krzykiem, jakby go kto na żywca
odzierał mnie ze skóry, zrywałem się na nierówne nogi
wywrzaskując z siebie resztki koszmarnego snu.
Lecz dni, godziny i
tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy
patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do zaprzyjaźnionej lamperii,
powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności,
osadem coraz bardziej gasnącej wiary, więc pocieszałem się, że
wszelka utrata nie jest pikantną przyprawą losu, ale uzupełniającą,
wycieńczoną częścią życia." (...)
KUPISZ POD ADRESEM:
marek.jastrząb.ksiązka@wp.pl
Marek Jastrząb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz