niedziela, 26 października 2014

Wanda Warska & Andrzej Kurylewicz Quintet - "Moonray"

Wanda Warska - Ptaku mojego serca

Nagroda Fundacji im.Wisławy Szymborskiej w 2014 r.

W dniu 25 X b.r.miałam zaszczyt uczestniczyć w uroczystcści wręczenia nagrody im.Wisławy Szymborskiej  mającej miejsce w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie.Nagroda ta ma charakter międzynarodowy ,dotyczy  poezji wydanej w roku poprzedzającym przyznanie nagrody, napisanej w języku polskim.. Do nagrody w tym roku nominowano 5 osób , w tym Julię Hartwig , obecnie 92 letnią i ona też tę nagrodę w kwocie 200 000 zł otrzymała. Nagroda zasłużona , bo od lat znam i cenię sobie jej poezję , wcześniej i na tym blogu przytoczyłam jeden z jej wierszy.Przy Julii Hartwig. pozostali nominowani, młodzi poeci .nie mieli szans jej  otrzymania  Bardzo skrótowo i lakonicznie na uroczystości zostali przy okazji zaprezentowani w krótkich filmach  i to może było niesprawiedliwe wobec nich..Z tej racji była wielka gala , honorowy patronat nad tą uroczystością sprawował Prezydent Rzeczypospolitej , który na gali był obecny.Oto dwa wiersze bohaterek tej uroczystości :

Tajemnica -Julia HARTWIG

Gdy noc się zbliża , kto sprawia ,że tak odmienia się moje serce?
Nie na lata , ale na wieki liczyć trzeba twoją nieobecność.
Wycięto znajome drzewa ,życie zmieniło obyczaj
losy moje się kreślą w wielu płaszczyznach naraz.
Za dnia ukazujesz mi się wśród ludzi w upokarzających 
podobieństwach ,
cień cienia boleśniejszy niż gdyby pamięć całkiem się zatarła .
Przychodzisz, kiedy zechcesz, zawsze boleśnie obcy ,
próbując zadać cios chwilom przeszłym.
Ach,oczy twoje z zaświatów nadane ,
w zmarszczkach czarnych promieni
oczy patrzące z góry , bezwstydnie i czysto .
Czy wolno nieobecnym tak dłonią wodzić
realniej niż realność
w samej rzece krwi?


Pogrzeb-Wisława SZYMBORSKA

"tak nagle , kto by się tego spodziewał "
" nerwy i papierosy , ostrzegałam go "
"jako tako, dziękuję '
"rozpakuj te kwiatki "
"brat też poszedł na serce, to pewnie rodzinne"
"z tą brodą to bym Pana nigdy nie poznała "
"sam sobie winien, zawsze się w coś mieszał'
" miał przemawia ten nowy , jakoś go nie widzę "
"Kazek w Warszawie , Tadek za granicą "
"Ty jedna byłaś mądra ,że wzięłaś parasol"
" cóż z tego , że był najzdolniejszy z nich"
"pokój przechodni, Baśka się nie zgodzi"
"owszem miał rację ,ale to jeszcze nie powód"
" z lakierowaniem drzwiczek, zgadnij ile "
"dwa żółtka łyżka cukru"
"nie jego sprawa , po o mu to było"
"same niebieskie i tylko małe  numery" 
" pięć razy, nigdy żadnej odpowiedzi "
" niech ci będzie ,że mogłem ale i ty mogłeś"
" dobrze ,że chociaż ona miała tę posadkę "
" no nie wiem ,chyba krewni "
"ksiądz istny Belmondo "
"nie byłam jeszcze w tej części cmentarza"
"śnił mi się tydzień temu, coś mnie tknęło "
"niebrzydka ta córeczka "
" wszystkich nas to czeka "
"złóżcie wdowie ode mnie ,muszę zdąży na "
"a jednak po łacinie brzmiało uroczyściej"
" było , minęło"
" do widzenia pani"
"może by gdzieś na piwo"
"zadzwoń ,pogadamy"
"czwórka albo dwunastką "
"ja, tędy"
"my tam"


ŻAL , GDZIE TU MIEJSCE NA ŻAL-  KTÓRY BOLI. .? .A ŻYJEMY -PO CO? ABY UMRZEĆ?ev

Sądzę ,że Wisława Szymborska cieszy się , że nagrodę otrzymała Julia Hartwig.






 .






piątek, 24 października 2014

MAREK JASTRZĄB I JEGO


KSIĄŻKA NIEZBĘDNA 
POD KAŻDYM DACHEM!




(...) "Przeważnie bawiłem w szpitalach. Na ogół zawierałem znajomość z rehabilitacjami w mnogich zakładach leczniczych. Stanowiły dla mnie drugi dom, oazę i deptak, ratunek przed szyderstwem od najbliższego otoczenia, od sąsiadów z piętra, tarczę broniącą mnie przed ironią tych, których mogłem lekceważyć na zewnątrz, którzy jednak ranili mnie, gdy, pogrążając się w rozpamiętywaniu, zostawałem niczyj, zdany na mrok.
Choć w głębi ducha zgadzałem się, że infirmerie i sanatoria są to dla mnie odpowiednie miejsca, na zewnątrz wolałem tkwić w swoich rozterkach; sądziłem, że jeszcze nie jestem przygotowany do wymuszonych przeżyć, bo wiedziałem, że uspokojenie nadchodzi nie tak od razu.
Prawdziwy dom stanowił dla mnie wartość, która była tu tylko pustym dźwiękiem. Problem polegał na tym, że nie miałem go nigdy, a ten, w którym zamieszkiwałem, trudno było tak nazwać, trudno się było pochwalić czymś takim. Niewinne zapytanie o to, gdzie jestem zameldowany, wprawiało mnie w popłoch, wpędzało w niewyraźne mamrotanie pod nosem, w niepewne rzucanie podkulonych spojrzeń.
Tak więc kliniki i sanatoria były moją ucieczką, a zarazem – wyzwoleniem od skrępowania wobec ludzi, z którymi nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Byłem tam wśród swoich, w miejscach znanych na wylot, jednym z wielu odmieńców, gdzie nareszcie nie wyglądałem na cudaka, przeciwnie, gdzie mogłem uczestniczyć w całkiem nowym, jeszcze nieznanym, a już podniecającym życiu: przecież mieliśmy wspólne tematy, podobne problemy, mogliśmy porozumiewać się bez omówień i szczegółowych wyjaśnień, a wrażenia ze wszystkich pobytów w tych miejscach układały się nam w mozaikę: marzyliśmy znaleźć się w punkcie, który byłby sumą doświadczeń, wypadkową systemów leczenia, kwintesencją prowadzonego życia!
Na próżno. A mimo to były pobytami jedynymi w swoim rodzaju. Niepowtarzalnymi jak usypiania w towarzystwie argusowej lampki, w asyście uważnego, punktowego reflektora palącego się przez całą noc, kontrolującego rozświetlony fiolet sal, omiatającego ich chrapiącą przestrzeń, obszar wypełniony workami z duszą. Niezapomniany był przejmujący jęk sprężyn, skrzypienie materacy wypełnionych pękatą zawartością mięśni, kadłubów o szklistych oczach, półmartwych postaci z nosem podłączonym do tlenowej butli.
Nie dawało rady zapomnieć o dniach spędzonych na badaniu, na ceremonialnych obchodach z ordynatorem i jego uniżonym orszakiem, o mierzeniu temperatury, poziomu cukru i szczekliwych pytań o stolec, o najściach studentów odbębniających rok.
Tak, pamiętam, że mój kontener na boleści odzyskiwał z rana realną powierzchnię; przeistaczał się w jasną, krzepiącą bliskość wyzdrowienia. Dni rozpoczynały się zapaleniem górnej żarówki w drucianym kagańcu, widokiem nocnego posługacza, pielęgniarza, który, ostentacyjnie ziewając, wachlował się niedomkniętą połową drzwi; nie, nie mogłem zapomnieć, że razem z cierpkim wytchnieniem, w trakcie budzenia się fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce, jeszcze nieśmiałe, a już wczorajsze.
Przeszłość, która nigdy nie odchodziła, poczynała wypływać z ciemności: rozczochrani mężczyźni w podkoszulkach, panowie porośnięci srebrem, z twarzami wystawionymi na fajansowe zimno umywalek, z pomrukiem cienia, z brzęczeniem wiatru w liściach drzew, w poszumie rzeki za oknem, z legowisk podnosiły się otępiałe ze znużenia podkoszulki, dźwigały się ze spoconych barłogów, gnając po następną porcję darowanego życia: świeży kontyngent nadziei.
Umywalek było cztery, a z miejsca obok nich, z rejonu transfuzji i respiratora, z miejsca, w którym leżałem czekając na miskę, skąd wydobywał się przenikliwy smród śluzówki, moczu i odleżyn, słyszałem dziarskie prychanie i opłukiwanie maltretowanych bród i widziałem, jak z golonych, mytych i masowanych podgardli, strumyczkami cieknie woda.
Pamiętam też ostry zapach skłębiony z wonią drugiej, lepszej strony sali, części przeznaczonej dla jeszcze chodzących. I pamiętam, że mieszał się ze swojskim aromatem pieczonych kotletów, przesłodzonych kompotów i gaci na zmianę. Jednocześnie z cierpkim wytchnieniem podmywanych ciał, w trakcie budzenia się fizjologicznych wymagań, wychodziło słońce, znowu nieśmiałe, jeszcze rozespane, dla mnie jednak - przebrzmiałe. A razem z intensywnością jego promieni, jak do toalety wyruszały zmęczone, nieporadne zjawy, widziadła szukające krain wiecznej szczęśliwości, stepujące mi po zamglonych reminiscencjach. I stwierdzałem, że przeszłość, która nigdy mnie nie opuszcza, znowu zaczyna wypływać na powierzchnię, a życiowa przestrzeń przed wyrokiem, w trakcie przebywania gdzie indziej, zaczyna się kurczyć, zawężać mi i tak wąskie pole manewru, skazywać na dokonywanie pokrętnych wyborów.
Jeżeli przedtem starałem się być aktywnym, decyzyjnie rzutkim, a nawet widocznym i stawianym za wzór, pokazywanym jako przykład silnej woli, upartego dążenia do dzielności, to teraz byłem mało rześki na zewnątrz i sflaczały do środka jakbym uległ krążącym wokół strachom, początkowo więc nocą, a później bez ładu i składu, jak leci, nawet za dnia, nawet co chwilę, ledwie przymrużyłem głowę do jaśka, a już po kwadransie, z krzykiem, jakby go kto na żywca odzierał mnie ze skóry, zrywałem się na nierówne nogi wywrzaskując z siebie resztki koszmarnego snu.
Lecz dni, godziny i tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do zaprzyjaźnionej lamperii, powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności, osadem coraz bardziej gasnącej wiary, więc pocieszałem się, że wszelka utrata nie jest pikantną przyprawą losu, ale uzupełniającą, wycieńczoną częścią życia." (...)


KUPISZ POD ADRESEM:

marek.jastrząb.ksiązka@wp.pl



Marek Jastrząb

piątek, 17 października 2014

Novi Singers Preludium e-moll Fr. Chopina

Jan Strządała- z tomu Szept igły w otwartej żyle.

Przez całą noc

Przenosiłem w dłoniach wiatr
góry i drzewa 
potoki budziłem spod kamieni
wszystko do Twoich stóp 
przez całą noc
Kiedy przed świtem 
przyniosłem slońce
zobaczyłem że Ciebie nie ma 
jest pusta łąka.


.


Nadzieja , tęsknota , ból --te stany nienasycenia są dość często obecne w poezji Jana Strządały. Pisze ," tak naprawdę to istnieje tylko ból wszystko inne jest tylko jego brakiem.".Czy zatem ból jest naszym życiem ? Życia  nigdy dość bólem nie nasycisz.Nie możemy w życiu, czasu teraźniejszego - tej chwili , tego momentu, tracić . Musimy mu nadawać piękny sens istnieniu , aby nasze życie nie było tylko czekaniem albo rozpamiętywaniem.To co utracone z reguły pięknieje , z perspektywy wspomnień wydaje się wspanialsze , niż wtedy gdy w nim trwaliśmy .Tęsknota za kimś bezpowrotnie straconym upiększa go , idealizuje .Często nadzieja nie idzie w parze z wolą  jej spełnienia , a stan oczekiwania jest tylko pożywką dla naszej wyobraźni. Tak jest u ludzi słabej wiary w to, że mogą się spełnić ich tęsknoty czy nadzieje. Przekonałam się ,że tylko ludzie, którzy mocno wierzyli w spełnienie swoich marzeń i nadziei urealnili je  . Dlatego tak ważne jest to, czy człowiek tylko oczekuje na zrządzenie losu i narzeka , czy też działa aby te marzenia i nadzieje zrealizować .Często nie potrafimy też wychwycić oczekiwań innych , a jednocześnie mamy pretensje ,gdy naszym oczekiwaniom nie wychodzą naprzeciw ci, którzy naszym zdaniem winni to czynić  .To ,że nie potrafimy żyć jak chcemy , w ramach naszych  realnych możliwości , powoduje ,że tracimy cenny czas życia, żyjemy w swojego rodzaju zakłamaniu, obok życia. .Bądźmy zatem empatyczni , przezwyciężymy tym samym stany osamotnienia  a nadto   wzbogacimy się o sposób odczuwania innego człowieka .Nie ma takiej możliwości, gdy w  w relacjach z innym człowiekiem kierujemy się egoizmem lub egocentryzmem Czerpanie z  urody życia- radości . jest nam niezbędne jak tlen . Radość tę można znaleźć w uśmiechu innego człowieka  ,w zapachu i kształcie kwiatu ,w ciepłym deszczu , powiewie wiatru , w pięknym wierszu , złoto-rudo zielonej  jesieni  w górach,   w kluczu odlatujących  żurawi  . . i t.d. Nie płaćmy za życie Panu Bogu " byle czym " Kochajmy to życie , ono nas wtedy też pokocha !.








niedziela, 12 października 2014

Coraz mniej ludzkiej nadziei. . .


W obecnym współczesnym świecie ,śmierć stanowi nieustającą groźbę .W takiej perspektywie uświadamiamy sobie,jakimi nieważnymi sprawami zajmujemy się,zabijając dany nam czas. Jak nie doceniamy się nawzajem,jak za życia skąpimy słów innym , słów które rozjaśniły by  ich istnienie .Z reguły wypowiadamy się o innych bardzo krytycznie .Dopiero po śmierci , potrafimy doceniać , akceptować, kochać, a więc czynić to ,co jest tak  ważne i niezbędne  dla innych -już za życia .Docenianie dopiero po śmierci ,jest  powszechne w świecie artystów .Krytyka literacka i oceny dokonywane przez artystów względem siebie, z reguły są nietolerancyjne i niechętne , bo często u podłoża  krytyki leży ludzka zawiść . Ostatnio byłam na wieczorze w klubie" Pod gruszką" w Krakowie ..Wieczór był poświęcony pamięci  mojego ulubionego poety_Jerzego Harasymowicza .Wypowiadali się profesorowie -Stanisław Stabro,Wojciech Ligęza, Bolesław Faron, poeci Józef Baran i inni .Jerzy Harasimowicz jako poeta zainteresował mnie ,bardzo wcześnie, jeszcze w szkole podstawowej, jako autor tomiku "Cuda" .Pozostałam mu wierna do dzisiaj .. Ten tomik wzbudził  też zachwyt u prof. Wyki . Jerzy Harasymowicz szybko stał się , wydając kolejne tomiki-Ma się pod jesień , Mit o św. Jerzym ,  idolem młodzieży, Nazywano go "księciem poezji "Był wymieniany tuż obok Grochowiaka , Różewicza,Herberta,Szymborskiej .Wydawał kolejne tomiki.Jego poezja była lekturą szkolną.Wtedy też jego  koledzy po piórze - często z zazdrości , zaczęli jego poezję deprecjonować , przemilczać , eliminować,w efekcie oraz bardziej pomijany  żył w dużym niedostatku , a miał na utrzymaniu rodzinę .Tracił źródła zarobkowania , zaczął chorować na serce Myśl, czy jutro będzie miał na chleb,stale go prześladowała Wydawnictwa odmawiały mu publikacji  wierszy..Przyszywano mu łaty amatora , dyletanta , prymitywisty.. . .Już na pogrzebie rozpoczęła się  rehabilitacja niesłusznie przemilczanego poety . Po śmierci jego ciało poddano kremacji i prochy rozsiano nad Bieszczadami zgodnie z jego testamentem . . 

Kiedy jak buki na mróz serce mi pęknie 
Połóżcie mnie na wielki wóz z widokiem na Bieszczady
Na Wielki pożar gór na wielką jesień
Którą sam roznieciłem pisaniem
Niech ten wóz sam jedzie w zawieje liści 
Niech tam na wieki zostanie .-Jerzy Harasymowicz.

Był poetą gór .

Pisał -
W górach jest wszystko o kocham
Wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka . .  

Absurdalny jest ten kres istnienia . .szczególnie jeżeli dotyczy artystów i wtedy gdy ten kres wyznaczają nam wojny !ev

sobota, 11 października 2014

CZARNA ŚMIERĆ, EBOLA, MY...



Albrecht Dürer, Jeźdźcy Apokalipsy


Ebola... Nie chodzi o to, że casus tej choroby jest „na fali” i pozwala bezpiecznie omijać niewygodne dla polityków tematy i problemy społeczno-ekonomiczne. A mnie nie chodzi o to, by straszyć kogokolwiek. Problem w tym, że Ebola, podobnie jak średniowieczna Czarna Śmierć rozprzestrzenia się błyskawicznie, zabijając od 60 do 90% chorujących. I jak na razie, nie ma na nią skutecznego lekarstwa...
Dlaczego poruszam ten temat? Informacja o masowych zachorowaniach w Afryce Północnej w połowie bieżącego roku uświadomiła mi, że „się zaczęło”. Zaczęło się to, czego obawiałem się od wielu lat – pandemii na skalę tak niewyobrażalną, że uznałem wieści o Eboli w Sierra Leona i Liberii za najgorszą informację mojego życia. Nawet osławiony „kryzys kubański” z początków lat sześćdziesiątych, grożący atomową zagładą ludzkości, ani wieści o świńskiej czy ptasiej grypie nie były dla mnie tak porażające grozą, jak te informacje. Tematem tym interesowałem się od dawna, co można sprawdzić ot, choćby tu 

Napisałem nowelę pt. „Niewypowiedziane Imiona”, traktującą między innymi o zarazie dziesiątkującej Europę. Wielokrotnie poruszałem temat dżumy, nawiązując do słynnej powieści Alberta Camusa. Nie przypisuję sobie zdolności jasnowidza. Po prostu TO musiało się kiedyś wydarzyć zważywszy na łatwość komunikacji a więc błyskawicznego przemieszczania się ludzi, jako nosicieli śmiercionośnych wirusów czy bakterii.
Czy teraz, w świecie a tym samym i w Polsce jesteśmy przygotowani na pandemię w niewyobrażalnych rozmiarach? Czy jesteśmy przygotowani na Armagedon, przy którym bledną wszelkie terytorialne spory i mocarstwowe ambicyjki nędznych polityków? Nie, nie jesteśmy. Jak stwierdzili amerykańscy naukowcy, do chwili uzyskania prawdziwie skutecznej szczepionki na Ebolę, przeżycie zależeć będzie wyłącznie od szczęścia; na kogo wypadnie, na tego – bęc. Czy zrobiłeś rachunek sumienia? Jeźdźcy Apokalipsy ruszyli...

_______________________


http://www.themiddleages.net/images/black_death.jpg

CZARNA ŚMIERĆ
czyli
NAJWIĘKSZY KATAKLIZM W DZIEJACH EUROPY



Średniowieczna czarna śmierć. Największy kataklizm w dziejach Europy przebiegał w zgodzie z klasyczną dewizą twórcy horrorów, Alfreda Hitchcocka: zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stale rośnie.


PAŹDZIERNIK 1347 r. Mesyna na Sycylii. Miasto ogarnia tajemnicza zaraza. Powszechnie uznaje się, że przywleczono ją na genueńskich statkach handlowych wracających znad Morza Czarnego. Mieszkańcy – jak notuje franciszkański kronikarz Michele da Piazza – „padali jak muchy, gwałtownie. Kipiały ich uda i ramiona (...). Zakażał się cały organizm, tak że pacjent gwałtownie wymiotował krwią. Wymioty trwały nieprzerwanie przez trzy dni, bez jakichkolwiek oznak poprawy, a następnie pacjent umierał”.

Miasto pustoszeje. Jedni w panice wyjeżdżają poza mury do wiejskich rezydencji lub do krewnych, inni zamykają się w domach, zrywają znajomości, porzucają warsztaty, sklepy, urzędy. Ludzie – pisze Piazza – „nienawidzili się wzajemnie tak, że jeśli zachorował syn, ojciec nie chciał się o niego troszczyć”. Wiele bogatych rezydencji stoi porzuconych, lecz nikt nie waży się na ich rabunek, pamiętając, jak straszny koniec spotkał domowników. Rejenci przestają sporządzać testamenty, księża odmawiają spowiedzi i ostatniego namaszczenia.


PODBÓJ EUROPY


STYCZEŃ 1348 r. Zaraza przekracza Cieśninę Mesyńską i atakuje południe Italii, na pokładzie statków handlowych dociera do Wenecji i Genui. Wkrótce jest w Piacenzy. Na miejskich cmentarzach brakuje miejsc, zwłoki płoną więc za murami w wielkich dołach, do których wrzuca się po kilkanaście ciał jednocześnie. „Ludzie – pisze z przerażeniem miejscowy notariusz Gabriele de Mussi – boją się oddychać”.

We Florencji umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co drugi mieszkaniec.

To samo spotyka Florencję połączoną z Piacenzą traktem handlowym. Pustoszeją ulice, biedacy uciekają na wieś, zaś bogaci mieszkańcy – jak pisze Giovanni Boccaccio w słynnym „Dekameronie” – „zgromadzili się w swoich domach, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali lekkie potrawy, pili powściągliwie wyborne wina i chuciom cielesnym nie folgując, czas swój na muzyce i innych dostępnych im przyjemnościach trawili, dla zapomnienia o zarazie i śmierci”.

W mieście umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co drugi mieszkaniec.

MARZEC Zaraza jest już w okolicach Montpellier i zbliża się do Awinionu. Przerażony papież Klemens VI za radą medyków każe palić wokół miejskich murów wielkie ogniska, które mają oczyścić powietrze z niebezpiecznych wyziewów. Na próżno – wkrótce martwy jest co drugi mieszkaniec Awinionu. Papież musi poświęcić Rodan, by można było doń wrzucać nieboszczyków, dla których brakuje miejsca na cmentarzach. „Chorzy – pisał do współbraci z Tuluzy anonimowy zakonnik z Awinionu – są traktowani przez rodziny podobnie do psów; jedzenie stawiane jest im na podłodze obok łóżka, a opiekunowie szybko uciekają z zagrożonego domu”.

KWIECIEŃ Choroba dociera na Majorkę. W ciągu miesiąca umiera 15 tys. osób, ponad 80 proc. populacji. Na południu Półwyspu Iberyjskiego w szeregach wojsk arabskich atakujących królestwo Alfonsa XI Kastylijskiego wybucha panika. Wielu muzułmanów rozważa chrzest, licząc, że uratuje ich to przed śmiercią. Wkrótce wśród ofiar zarazy znajduje się jednak sam król Alfons XI.

Bordeaux. Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do Atlantyku.

LIPIEC Bordeaux. Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do Atlantyku. W Rouen morowe powietrze zabija w kilka tygodni 10 tys. osób. Miejscowy książę zamiast planowanego kościoła funduje miastu cmentarz. Zaraza przekroczyła też kanał La Manche. W Bristolu – notuje miejscowy kronikarz – sroży się tak, „jakby cała siła tkwiąca w mieście została zagarnięta przez nagłą śmierć”.

SIERPIEŃ Wśród chrześcijan na Cyprze zaraza zbiera tak obfite żniwo, że władze nakazują wymordować większość muzułmańskich niewolników i jeńców, by ich liczebność nie przewyższyła liczby wyznawców Chrystusa.

LISTOPAD Kronikarz Robert z Avesbury zauważa z przerażeniem, że na londyńskich cmentarzach brakuje miejsc, w mieście codziennie umiera po 200-300 osób. Król Edward III przedłuża kadencję parlamentu na kolejny rok, bo „śmiertelna zaraza, która wybuchła w naszym kraju i królestwach ościennych, z dnia na dzień jest coraz groźniejsza”.

STYCZEŃ 1349 r. Bath w południowej Anglii. „Zaraźliwy mór, jaki się sroży wszędzie, sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów i księży. (...) Należy zatem wyłożyć ludziom, iż w obliczu śmierci winni spowiadać się nawzajem, jeden przed drugim, a nawet i przed niewiastą” – zachęca ocalałych współbraci miejscowy biskup.

KWIECIEŃ Zimą śmiertelność nieco spada, ale od wiosny choroba znowu zbiera śmiertelne żniwo i posuwa się na północ. W Wiedniu pewnego dnia umiera aż tysiąc osób, władze każą wykopać za murami doły mogące pomieścić ok. sześciu tysięcy ciał.

Bath w południowej Anglii. „Zaraźliwy mór, jaki się sroży wszędzie, sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów i księży”.

SIERPIEŃ Pierwsze ogniska strasznej choroby w Norwegii. Mieszkańcy jednej z portowych osad na wieść o zarazie u sąsiadów porzucają domy i chronią się na wyżynach, gdzie rozpoczynają budowę nowej wioski. Wśród uciekinierów jest niestety jeden zarażony. Wkrótce w niedokończonej osadzie podróżni znajdą same trupy.

LISTOPAD Miasta niemieckie zieją pustką, za to na cmentarze pękają w szwach. We Frankfurcie nad Menem w niespełna trzy miesiące umiera dwa tysiące osób, czyli co drugi mieszkaniec. Hamburg stracił ich sześć tysięcy, Mainz – 11 tys. Setki mniejszych miejscowości opustoszały całkowicie. „Ludzie obezwładnieni rozpaczą chodzili jak szaleńcy (...). Własności ruchome, jak i nieruchome pozostawione na mocy testamentu nie cieszyły się niczyim zainteresowaniem” – pisze autor „Kroniki norymberskiej” wydanej w 1493 roku.

LUTY 1350 r. Dżuma dociera do Szwecji prawdopodobnie na pokładzie statku z Gdańska. Król Magnus II Eriksson ogłasza poddanym, że to kara boska za grzechy i każe im pościć w piątki oraz chodzić do kościoła wyłącznie na bosaka. Na próżno – zaraza ogarnia większość miast, jej ofiarą padają także dwaj królewscy bracia Haakon i Knut. Za kilka miesięcy będzie już nawet w Archangielsku.


LICZENIE ZMARŁYCH

Gdy w 1352 r. tajemnicza choroba wreszcie przestała nękać Europę, papież Klemens VI nakazał parafiom zliczyć zmarłych. Proboszczowie zgłosili utratę aż 23,8 mln owieczek, co przy populacji ochrzczonych, liczącej w 1347 r. 75 mln dusz, dało śmiertelność na poziomie 31 proc. Gdyby odnieść te liczby do obecnej populacji Unii Europejskiej, mielibyśmy do czynienia z epidemią, która w trzy lata uśmierciłaby prawie 159 mln osób – tyle co ludność Wielkiej Brytanii, Włoch i Polski.

Oto, co ówcześni Europejczycy zobaczyli po przejściu zarazy: „Opuszczone bydło snujące się po polach bez pasterzy, pola po horyzont leżące odłogiem, puste domy, gdzieniegdzie jeno wystraszone garstki ocalałych ludzi. W miastach, w których wcześniej mieszkało po 20 tys. dusz, teraz ledwie zbiorą się dwa tysiące, tam gdzie wcześniej żyło wespół półtora tysiąca ludzi, teraz znajdziesz najwyżej setkę” – pisał w 1350 r. opat klasztoru Saint Martin na południu Francji.

Największe przerażenie budziła bezwzględność, z jaką choroba traktowała swe ofiary. W dziejach Starego Kontynentu nie była to pierwsza pandemia na taką skalę. W latach 165-180 n.e. Italię spustoszyła epidemia choroby, którą historycy medycyny utożsamiają najczęściej z ospą; zmarło prawdopodobnie ok. 25-30 proc. mieszkańców Półwyspu Apenińskiego. Kilkadziesiąt lat później (251-260) cesarstwo nawiedziła tzw. plaga Antoninów, zapewne odra. W szczytowym jej okresie w samym Rzymie umierało codziennie ok. 5 tys. osób. Obie te mordercze pandemie miały jednak wspólną cechę, napawającą nadzieją – kto zachorował i przeżył, stawał się odporny na kolejne ataki choroby.

Ofiary czarnej śmierci – jak ochrzczono nowe schorzenie – miały znikome szanse na wyzdrowienie i nie nabywały odporności. Pod tym względem choroba przypominała tzw. Mór Justyniana, straszliwą epidemię z początków VI w. n.e. Objawy i przebieg też były podobne. Najpierw „na różnych częściach ciała pojawiały się palące pęcherze, a na narządach płciowych, ramionach i szyi rozwijały się wrzodziejące guzy. (...) Pacjentów chwytały gwałtowne dreszcze, które w krótkim czasie osłabiały ich i nie pozwalały utrzymać się na nogach. (...) Czyraki szybko rozrastały się do rozmiarów orzechów włoskich, następnie do rozmiarów jaja kurzego lub gęsiego. Były niezmiernie bolesne i podrażniały ciało, wywołując wymioty krwią. Zepsuta krew przechodziła z zajętych chorobowo płuc do gardła, skażając chorego i rozkładając się w całym jego ciele. Osłabienie trwało trzy dni, a czwartego pacjent w końcu umierał” – opisywał cierpienia zakażonych Michele da Piazza.

Zarazić się można było nie tylko podczas rozmowy z chorym czy przebywania w jego towarzystwie, ale również przez dotykanie jego ubrań” – relacjonował Boccaccio.


ŹRÓDŁO


_________________________



ALBERT CAMUS.  „DŻUMA” 

POTĘGA SŁOWA

„Tak - powiedział - To niemal niewiarygodne. Ale zdaje się, że to dżuma.”

Albert Camus, „Dżuma”



W naszym, ludzkim świecie, rzeczy nienazwane nie istnieją. Dopiero nadanie im miana powoduje, że coś (lub ktoś) „staje się”. Bo kim jest taki N.N.? Nikim; jakimś potwornym Nomen Nescio; człowiekiem bezimiennym, nienazwanym; Nemo czyli Nikt, jak nikomu nieznane, dopiero co odkryte stworzenie w głębinie. Krab? O, nie! Bo czyż może istnieć krab, którego jeszcze nie nazwano krabem a tym samym nie zakwalifikowano do odpowiedniej gałęzi drzewa wszelkiego żywota? Nie może istnieć, więc nie istnieje.



Jak mówi doktor Rieux? „Ale zdaje się, że to dżuma”. Rieux mówi to głośno w odpowiedzi na pytanie swojego kolegi po fachu, doktora Castel. I właśnie w tej jednej, straszliwej chwili to coś nieznanego, nieokreślonego a więc przerażającego, nabiera namacalnych wymiarów i kształt ostateczny. Oto ona, zaraza o straszliwym imieniu Dżuma; jeden z czterech Jeźdźców Apokalipsy, posłaniec zapowiedzianej od Boga Śmierci. Śmierci wszechobecnej i nieuchronnej w swojej najczystszej, wysublimowanej bo nareszcie nazwanej postaci. Bo  to Słowo powołuje do życia, jak milczenie sprowadza na życie ciszę grobowca. Nieprzypadkowo starożytni nakazywali wydrapywać imiona faraonów wyklętych, jak choćby Echnatona albo Hatszepsut, które Totmes nakazał po jej śmierci usunąć wszędzie tam, gdzie ta zaborcza i żądna władzy suka tyranizująca go przez ponad dwadzieścia lat, nakazała je wykuć na swoją wyłączną cześć i chwałę. Ale i ludzi przeklętych, jak choćby szewca-podpalacza Herostratosa. Wspaniała zemsta: milczenie...



Nim Rieux wypowie to, co nieodwracalne, jakby magicznym zaklęciem otwierał puszkę Pandory, życie codzienne w Oranie tam, na północno-afrykańskich rubieżach kolonialnej Francji toczy się według pisanych i niepisanych zasad, utartymi od tysiącleci szlakami gnuśnej i przyjaznej codzienności. Jest oczywiste, że owa przyjazność codzienności jest sporadycznie zakłócana zgonami z przyczyn równie „przyjaznych” bo znanych, jak nieuleczalne choroby, starcze zwyrodnienia, cicha śmierć niemowląt a wyjątkowo - nieszczęśliwe wypadki, zabójstwa czy samobójstwa. Lecz to wszystko mieści się w „normalnej” krzywej statystycznej zgonów, których ilość zawsze można było przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa dla „roku obrachunkowego śmiertelności”. Ale kiedy Rieux głośno mówi: „To dżuma” słowa te zmieniają wszystko; dla nikogo nie ma już odwrotu, nie ma żadnej bocznej furtki; dokonało się! Consummatum est!* I od teraz będzie już tylko coraz to więcej męki i więcej zapomnienia, jakbyśmy powiedzieli parafrazując tytuł powieści Osvaldo Soriano.



Więc teraz, kiedy „dokonało się”, Czytelnik może zapalić papierosa i wertując powieść Camusa zastanowić się, czy tak jest w istocie; czy słowo ma siłę sprawczą. Księga Rodzaju podaje: "A gdy tak się stało, Bóg nazwał tę suchą powierzchnię ziemią...”. Jak widać, nawet Bóg nazwał to, co stworzone a nienazwane, by zaistniało. Widać inaczej nie można. Głośne: „To dżuma” zmienia wszystko; jak gumką wyciera przyjazność codziennej błogosławionej śmierci, ścierając jednocześnie wszelkie dotychczasowe statystyczne krzywe, dane, liczby. I otwiera się przepastna głębia potworności cierpień, do tej pory zarezerwowana wyłącznie dla absolutnie nieuleczalnie chorych.



Jest niezmierne ważne dostrzec, że oto w Oranie Śmierć nie jest reprezentowana przez niewiastę o trupiej twarzy z kosą na piszczeli ramienia i w opończy z kapturem, do jakiej nawykliśmy dzięki Mistrzom średniowiecza, budowniczym katedr, ludwisarzom odlewającym Kostuchy na dzwonach, pracowitym kamieniarzom wykuwającym Anioły Błogosławionej Śmierci; nie. Ta Śmierć, orańska, przybiera postać kanalizacyjnych szczurów zdychających na naszych oczach w krwotocznych drgawkach i skręconych w agonii, wyjących z bólu i przerażenia umiłowanych żon, mężów, dzieci, kochanków i sąsiadów. Śmierć już nie stoi Ante portas*, już jest pośród uliczek, pustoszy miasto od wewnątrz; szarpie pachwiny, rozrywa płuca i nerki. Od tej chwili nikt nie jest zdrowy, bo Dżuma czyha wszędzie a zapyziałe miasto kolonialne Oran to jedno wielkie, przepastne i nienasycone mortuarium.



Pewnego dnia marsze szczurów zdychających w krwawych konwulsjach ustają, bo Śmierć wypaliła naszych Braci Mniejszych powołując ich do szczurzego Raju; teraz puka od domu do domu, powołując Ludzi. Wszystkie drzwi są naznaczone bo w Oranie od momentu w którym Rieux dżumę nazwał głośno Dżumą, wszyscy stali się Pierworodnymi przed obliczem Pana.



Chory Oran zionie pustką. Oczywiście, nadal jest pełen jeszcze zdrowych, jeszcze żywych ludzi; jeżdżą autobusy i tramwaje, piekarze wypiekają chleby, kawiarnie serwują wina i homary a dziwki ciągle prowadzają klientów do nędznych klitek „na pięterkach”. Ale Oran zionie pustką duchową, bowiem zniknęła pewność jutra; nikt nie może powiedzieć, że dożyje jutra więc każdy jest a priori potencjalnym zmarłym. Właśnie w tym sensie miasto jest opustoszałe; ludzie rozmawiają półgłosem albo po prostu milczą. Przy łożu konającego mówi się szeptem lub milczy a w domu powieszonego nie mówi się o sznurze. W Oranie nad każdą szyją zwisa sznur. Lina. Splot zdarzeń, który wszystkich ulokował pewnej godziny, pewnego dnia i tygodnia, pewnego roku w mieście, gdzie Śmierć spersonifikowana została jednym, jedynym głośno wymówionym słowem. Kiedy zatrzaśnięto bramy, gdy obstawiono Oran tyralierą żołnierzy gotowych strzelać do każdego, kto zechce opuścić zadżumione miasto, wtedy wszyscy zamknięci wewnątrz miasta pojęli, że zostali skazani podwójnie. Dla nich, dla osaczonych od środka i od zewnątrz nic już nie jest jak było. I nigdy nic już nie będzie jak było, bo każda Śmierć nazwana egzekwuje podatek „w imieniu i nazwisku”. W życiu. Pustoszeją kuchnie, sypialnie i łóżka. Kawiarniane stoliki tracą stałych bywalców, dziwki - alfonsów, alfonsi - zatrudnienie a tramwaje i autobusy pasażerów. Nawet koty nie znajdują swych odwiecznych ofiar, bo nic już naprawdę nie jest, jak było a to, co będzie...? O, to będzie zupełnie inne.



Ci, którzy zachorowali, nie mają nawet czasu zapytać dlaczego to ich spotyka, bowiem umierają prawie natychmiast w kałużach wymiocin, ropy, krwi i potu zaś ci, którzy jeszcze nie czują śmiercionośnego muśnięcia pytają w trwodze: „Kiedy ja?” A czasem, oczywiście: A jeśli ja, to dlaczego ja, dobry Boże? Dlaczego ja? Można snuć wielowątkowe rozważania nad Boskimi intencjami, lecz będą to tylko jałowe rozważania prostaczków, żeby nie powiedzieć – głupków, albowiem Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Bóg nie sprowadza zarazy by wypaliła grzeszników; by poprzez Śmierć dokonać katharsis ludzkości, która grzesząc na śmierć zasłużyła po stokroć. Nie. Bóg umył ręce od naszych uczynków, miłych czy nie-miłych, dając nam Dekalog i wolną wolę. Bóg patrzy, jak zachowamy się w chwili próby i nasłuchuje naszych myśli; rozumiemy czy nie rozumiemy, że nie On, lecz właśnie my jesteśmy jedyną przyczyną, jedyną siłą sprawczą i motoryczną zarazy? Przecież gdyby Rieux nie wypowiedział słowa „dżuma”, gdyby jakiegoś kraba nie nazwano krabem, gdyby Boga nie nazwano Bogiem - śmierć tysięcy szczurów i ludzi nie zaistniałaby ot, więcej zgonów, zatem starczyłoby podnieść krzywą statystyczną i uznać nową wartość średniej za „normę.” Wszak jeśli większość populacji będzie karłowata i chora na syfilis, to syfilityczna karłowatość stanie się nie tylko normą ale i objawem krzepkiego zdrowia.



W obliczu zagrożenia, człowiek podejmuje wysiłek walki a ludzkie stado dzieli się na dowódców i żołnierzy. Nie wolno i nie można inaczej bo żeby przetrwać, trzeba stawić zorganizowany opór. W ogniu walki rodzą się bohaterowie. I tchórze. Ale w Oranie nie ma podziału na dowódców-lekarzy i żołnierzy-chorych wszyscy są chorzy po równo, bowiem jak głosi napis na zegarze ratuszowym w Lipsku: Mors certa, hora - incerta. W Oranie wszyscy stają się pacjentami bardzo cierpliwymi i dlatego „Dżuma” nie posiada bohatera. Albowiem żeby zaistniał Bohater, autor musi powołać do istnienia anty-bohatera a tego Camus nie uczynił. Dlaczego? I Camus i doktor Rieux są fatalistami i właśnie fatalizm nakazuje uczynić pisarzowi z Rieux nie tyle pierwszoplanowego bohatera ile Uczestnika. Rieux jest lekarzem i człowiekiem mądrym; on nie walczy z zarazą jako taką znając jej potęgę i swoją małość. Nie walczy ale może niwelować jej wszechmoc, niosąc ulgę cierpiącym przez nacinanie dymienic i dodawanie otuchy żywym i jeszcze zdrowym słowami pociechy, jak duchowy przewodnik. Jak filozof rozumiejący bezsiłę człowieka w zderzeniu z wyrokami Boskimi; fatum, ananke czy jak tam sobie chcemy nazwać to, co wypala Oran.



Jak wspomniałem, fatalizm czyni z Rieux nie bohatera lecz Uczestnika; on nie walczy z dżumą ponieważ wie, że c’est la vie a owo trafne c’est la vie zawiera prawdę prawd ostatecznych. To odpowiedź na odwieczne, dręczące ludzkość pytanie: dlaczego? To cena, jaką przyszło zapłacić nam, ludziom za jabłko, zjedzone w Raju przez Adama i Ewę.



W „Dżumie” to nie Bóg jest Bogiem ponad Oranem, Bogiem jest Camus; to on rozdziela karty życia i śmierci decydując, kto umrze a kto przetrwa. I nie zarazki moszczące się w rynsztokach i sypialniach Oranu zabijają, tylko Albert Camus-pisarz. Więcej - Albert Camus-Bóg. Dlatego jego powieść nie ma (podobnie, jak ludzkość), jednego bohatera. Owszem, Rieux jest postacią pierwszoplanową ale także dziennikarz Tarrou, doktor Castel, niedoszły samobójca Cottard i ów kosteryczny staruszek plujący na koty. Więc Rieux nie jest bohaterem zdarzeń w czas zarazy, tylko ich pierwszoplanową figurą; prawdopodobnie dlatego, że Camus-autor, Camus-człowiek go polubił.



Kiedyś, w jakiejś nieznanej, odległej przeszłości inny Rieux, w innych okolicznościach i towarzystwie głośno raz pierwszy wypowiedział sprawcze słowo „Bóg” i wówczas także: Dokonało się! Consummatum est! Magiczna siła Słowa objawiła ludzkości Moc, która nie powoduje trzęsień ziemi, nie decyduje o naszych świętościach ni zboczeniach; nie zarządza gradem, powodziami, wojnami, pandemiami ani tym, która córek ludzkich zostanie zbrukana a który syn człowieczy świętym. Moc, będąc Słowem jest wszystkim: nami i całym naszym Wszechświatem z jego hekatombami szczurzych i ludzkich ofiar zdychających w ów czas orańskiej zarazy. Dlaczego? C’est la vie.



 SŁAWOMIR MAJEWSKI


.

czwartek, 9 października 2014

Mont St. Michel






śpiewa Magda Jackowska z NGT Porfirion

muzyka Grażyna Łapuszek

tekst  Sławomir Majewski
 










Wolę muzykę niż...

POLITYKĘ!


Coraz więcej  na świecie zła, giną bezbronni, bezsilni, niczemu nie winni ludzie, tracą domy, końca tego nie widać, wręcz przeciwnie. Nie dość, że morduje się bezkarnie ludzi, to pozostałym wtłacza się do głów  najbardziej groźną z dotychczasowych- ideologię  gender, która tliła się w ostatnich latach w ukryciu , by teraz bezwstydnie zaatakować ludzi  na wszystkich frontach , zagrażając nawet najmniejszym dzieciom w przedszkolach.W USA ,Kanadzie , w Europie dokonała  już wielkich spustoszeń, robiła to podstępnie  przedstawiając się jako ideologia nowoczesna . Dopiero teraz, niektórzy przejrzeli i patrzą z przerażeniem, jakie zbiera żniwo.Jak to się stało ,że tak wiele ludzi  uległo temu szaleństwu,że my sami niezależnie od tego, czy urodziliśmy się mężczyzną ,czy kobietą , chcemy definiować swoją płciowość.?,Nawet w przedszkolach  nie mogą dzieci naturalnie i fizjologicznie się rozwijać, bo niszczy się ich naturalną tożsamość.Jest to ideologia chora, antymałżeńska , antyrodzinna , niszcząca godność dziecka , kobiety i mężczyzny a tym samym niszcząca naturalną prokreację i fizjologiczną płciowość..Kto i po co to wymyślił.? .Dlaczego rząd Polski to wprowadza do przedszkoli , szkół , uczelni,.czy chce z ludzi uczynić dziwolągów niezdolnych do normalnej ludzkiej egzystencji i prokreacji . Czy za tym kryją się próby zdobycia wielkich pieniędzy przez kliniki zapładniające w procedurze in vitro, bardzo dochodowej ,czy kliniki aborcyjne -znalazły sobie sposób na zarabianie wielkich pieniędzy-, nie lecząc  bo do tego trzeba  lat nauki i nakładów pieniędzy,a  zabijając trzeba mieć  tylko predyspozycje psychiczne- rzeźnika ?Szkoda , że rządzący światem , nie widzą tego ,że zmierzają ku zniszczeniu gatunku ludzkiego!  To  zło lawinowo narasta .Kłamstwo jest wszechobecne. .Tylko kłamstwa się wymyśla !Prawda istnieje!

B.Brecht .powiedział-Kto nie zna prawdy jest głupcem.Ale kto ją zna i nazywa kłamstwem , ten jest zbrodniarzem. Prawdy św. Jan Pawła II który nas przestrzegał przed  groźbą zaistnienia tego -co jest teraz , już w świadomości wielu ludzi nie istnieją, dlatego szybko zmierzamy ku zapaści cywilizacyjnej a jej wyrazem są toczone na świecie lokalne wojny i realna groźba III wojny światowej.i całkowity upadek wartości .  Wszystko można , wszystko jest legalne, nawet kazirodztwo! Jak widać głupota i zło w kolejnym pokoleniu jest silniejsza niż mądrość i dobro .A wystarczy  tylko przestrzegać dekalogu . . .który tak rozwściecza głupich i złych ! Niech muzyka tutaj prezentowana, będzie antidotum na głupich i złych, bo oni muzyki nie słuchają!

ev 
.

Hymne a L'amour - Edith Piaf

niedziela, 5 października 2014

Mimozami jesień się zaczyna

Radość płynąca z piękna.

Ludzie , ale nie tylko i inne stworzenia boskie np. ptaki posiadają zmysł piękna.Doznanie piękna sprawia nam wielką radość. Szpetota z reguły spowodowana przez człowieka -przygnębia nas.Dla mnie muzyka jest największym i najpełniejszym wyrazem piękna Nawet muzyka świerszczy w sierpniowy wieczór , które nie wiem z jakich powodów w tym roku, mnie nie odwiedziły.Ale radość sprawia też piękna poezja.Daje wyobraźni wolność.Nasz zmysł piękna łączy się  z potrzebą dobroci, miłości .Jednak na próżno szukamy miłości ,jeżeli nie mamy jej we własnych sercach, jeżeli nie niesiemy jej we własnych oczach.Kto nie potrafi kochać, to dla niego, dar miłości od drugiego człowieka będzie miał  tylko walor użyteczności, która jest chwilowa i zaczyna w pewnym czasie ciążyć, gdy potrzeba nasza jest zaspokojona.Tylko nawet drobiazg,będzie miał dla nas wartość nie przemijającą jeżeli przyjmiemy go z miłością. on wtedy nigdy nas nie znuży.Dopiero jeżeli człowieka pokochamy , mamy na niego prawdziwy pogląd.Radość życia jest pełna , jeżeli nasza dusza żyje w pełnej jedności z Bogiem. Nie wiedzą o tym Ci, którzy tak po ludzku niedoskonali nie widzą Boga i na tej podstawie Jego istnienie negują.ev





środa, 1 października 2014

Fryderyk Chopin - Nokturn cis - moll

Jana Strządały -Liście biegną po murze.

Na kliszach liści 
krew
Płonie od wschodu 
domy
wrastają w powietrze
Od granatów głuche
Następną cegłą 
Następnym kamieniem 
Toczą się 
Stalowe 
milczące gąsienie.
Przez wypalone dachy
światłoczułe zbrodnie 
Widać jak na dłoni .
Liście biegną po murze 
do szczytu 

Nie spadną na ziemię 
Od podmuchu 
Kiedy do bólu
Jak do błękitu 
zbliżają się słowa modlitwy 
połknięte ze łzami 

Dzień się od nocy 
Odrywa z łoskotem 
i na kolanach 
modli się razem z nami.

Gliwice wrzesień 2014 r.

Udręczonemu , osamotnionemu w nieszczęściu wojennym-narodowi ukraińskiemu ,wiersz ten dedykuję , przyznając się do swojej bezsilności. . . .

Czy Putin nie wie ,że za te zbrodnie , śmierć  niewinnych ludzi ,zakończy jak każdy dyktator KLĘSKĄ?  Czy jak zniszczy Ukrainę , pójdzie dalej ? Czy ma się powtórzyć dramat II wojny światowej, czy  jej skutki i cały bezsens skierowany na wyniszczanie narodów ,niczego go nie nauczyło?Ś.P.Prezydent Polski ,Lech Kaczyński powiedział "Wiemy świetnie , że dziś Gruzja , jutro Ukraina , a potem może czas na mój kraj, na Polskę !Byliśmy głęboko przekonani , że przynależność do NATO i UE zakończy  okres rosyjskich apetytów . Okazało się ,że nie , że to był błąd ". Prorocze słowa !.Ani UE  ani NATO  nie wie jak skutecznie pomóc Ukrainie .A tam giną ludzie , niszczone są domy i cały ich dorobek . Putin boi się ludzi którzy nie popierają jego agresji , dlatego niszczy niezależne media , zakłada kaganiec  na internet. i w ten sposób przedłuża swoje trwanie..Do czego doprowadzi własny kraj ? Dlaczego dotąd nie ma międzynarodowych  procedur  które by  pociągały do odpowiedzialności karnej  takich jak on- niszczycieli świata ?Ukraina jest bankrutem gospodarczym , U.E. nie dysponuje takimi możliwościami finansowymi aby Ukrainę postawić na nogi .Podziwiam osamotniony naród ukraiński ,że mimo wszystko- walczy , nie poddaje się i tym samym ,odkrywa przed światem i ostrzega- na co Putina stać.Społeczność międzynarodowa winna potępiać  agresję Putina , bo  związane z nią zło ,zacznie pogłębiać się i triumfować, ogarnie cały świat -niszcząc go totalnie .ev