sobota, 11 października 2014

CZARNA ŚMIERĆ, EBOLA, MY...



Albrecht Dürer, Jeźdźcy Apokalipsy


Ebola... Nie chodzi o to, że casus tej choroby jest „na fali” i pozwala bezpiecznie omijać niewygodne dla polityków tematy i problemy społeczno-ekonomiczne. A mnie nie chodzi o to, by straszyć kogokolwiek. Problem w tym, że Ebola, podobnie jak średniowieczna Czarna Śmierć rozprzestrzenia się błyskawicznie, zabijając od 60 do 90% chorujących. I jak na razie, nie ma na nią skutecznego lekarstwa...
Dlaczego poruszam ten temat? Informacja o masowych zachorowaniach w Afryce Północnej w połowie bieżącego roku uświadomiła mi, że „się zaczęło”. Zaczęło się to, czego obawiałem się od wielu lat – pandemii na skalę tak niewyobrażalną, że uznałem wieści o Eboli w Sierra Leona i Liberii za najgorszą informację mojego życia. Nawet osławiony „kryzys kubański” z początków lat sześćdziesiątych, grożący atomową zagładą ludzkości, ani wieści o świńskiej czy ptasiej grypie nie były dla mnie tak porażające grozą, jak te informacje. Tematem tym interesowałem się od dawna, co można sprawdzić ot, choćby tu 

Napisałem nowelę pt. „Niewypowiedziane Imiona”, traktującą między innymi o zarazie dziesiątkującej Europę. Wielokrotnie poruszałem temat dżumy, nawiązując do słynnej powieści Alberta Camusa. Nie przypisuję sobie zdolności jasnowidza. Po prostu TO musiało się kiedyś wydarzyć zważywszy na łatwość komunikacji a więc błyskawicznego przemieszczania się ludzi, jako nosicieli śmiercionośnych wirusów czy bakterii.
Czy teraz, w świecie a tym samym i w Polsce jesteśmy przygotowani na pandemię w niewyobrażalnych rozmiarach? Czy jesteśmy przygotowani na Armagedon, przy którym bledną wszelkie terytorialne spory i mocarstwowe ambicyjki nędznych polityków? Nie, nie jesteśmy. Jak stwierdzili amerykańscy naukowcy, do chwili uzyskania prawdziwie skutecznej szczepionki na Ebolę, przeżycie zależeć będzie wyłącznie od szczęścia; na kogo wypadnie, na tego – bęc. Czy zrobiłeś rachunek sumienia? Jeźdźcy Apokalipsy ruszyli...

_______________________


http://www.themiddleages.net/images/black_death.jpg

CZARNA ŚMIERĆ
czyli
NAJWIĘKSZY KATAKLIZM W DZIEJACH EUROPY



Średniowieczna czarna śmierć. Największy kataklizm w dziejach Europy przebiegał w zgodzie z klasyczną dewizą twórcy horrorów, Alfreda Hitchcocka: zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stale rośnie.


PAŹDZIERNIK 1347 r. Mesyna na Sycylii. Miasto ogarnia tajemnicza zaraza. Powszechnie uznaje się, że przywleczono ją na genueńskich statkach handlowych wracających znad Morza Czarnego. Mieszkańcy – jak notuje franciszkański kronikarz Michele da Piazza – „padali jak muchy, gwałtownie. Kipiały ich uda i ramiona (...). Zakażał się cały organizm, tak że pacjent gwałtownie wymiotował krwią. Wymioty trwały nieprzerwanie przez trzy dni, bez jakichkolwiek oznak poprawy, a następnie pacjent umierał”.

Miasto pustoszeje. Jedni w panice wyjeżdżają poza mury do wiejskich rezydencji lub do krewnych, inni zamykają się w domach, zrywają znajomości, porzucają warsztaty, sklepy, urzędy. Ludzie – pisze Piazza – „nienawidzili się wzajemnie tak, że jeśli zachorował syn, ojciec nie chciał się o niego troszczyć”. Wiele bogatych rezydencji stoi porzuconych, lecz nikt nie waży się na ich rabunek, pamiętając, jak straszny koniec spotkał domowników. Rejenci przestają sporządzać testamenty, księża odmawiają spowiedzi i ostatniego namaszczenia.


PODBÓJ EUROPY


STYCZEŃ 1348 r. Zaraza przekracza Cieśninę Mesyńską i atakuje południe Italii, na pokładzie statków handlowych dociera do Wenecji i Genui. Wkrótce jest w Piacenzy. Na miejskich cmentarzach brakuje miejsc, zwłoki płoną więc za murami w wielkich dołach, do których wrzuca się po kilkanaście ciał jednocześnie. „Ludzie – pisze z przerażeniem miejscowy notariusz Gabriele de Mussi – boją się oddychać”.

We Florencji umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co drugi mieszkaniec.

To samo spotyka Florencję połączoną z Piacenzą traktem handlowym. Pustoszeją ulice, biedacy uciekają na wieś, zaś bogaci mieszkańcy – jak pisze Giovanni Boccaccio w słynnym „Dekameronie” – „zgromadzili się w swoich domach, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali lekkie potrawy, pili powściągliwie wyborne wina i chuciom cielesnym nie folgując, czas swój na muzyce i innych dostępnych im przyjemnościach trawili, dla zapomnienia o zarazie i śmierci”.

W mieście umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co drugi mieszkaniec.

MARZEC Zaraza jest już w okolicach Montpellier i zbliża się do Awinionu. Przerażony papież Klemens VI za radą medyków każe palić wokół miejskich murów wielkie ogniska, które mają oczyścić powietrze z niebezpiecznych wyziewów. Na próżno – wkrótce martwy jest co drugi mieszkaniec Awinionu. Papież musi poświęcić Rodan, by można było doń wrzucać nieboszczyków, dla których brakuje miejsca na cmentarzach. „Chorzy – pisał do współbraci z Tuluzy anonimowy zakonnik z Awinionu – są traktowani przez rodziny podobnie do psów; jedzenie stawiane jest im na podłodze obok łóżka, a opiekunowie szybko uciekają z zagrożonego domu”.

KWIECIEŃ Choroba dociera na Majorkę. W ciągu miesiąca umiera 15 tys. osób, ponad 80 proc. populacji. Na południu Półwyspu Iberyjskiego w szeregach wojsk arabskich atakujących królestwo Alfonsa XI Kastylijskiego wybucha panika. Wielu muzułmanów rozważa chrzest, licząc, że uratuje ich to przed śmiercią. Wkrótce wśród ofiar zarazy znajduje się jednak sam król Alfons XI.

Bordeaux. Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do Atlantyku.

LIPIEC Bordeaux. Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do Atlantyku. W Rouen morowe powietrze zabija w kilka tygodni 10 tys. osób. Miejscowy książę zamiast planowanego kościoła funduje miastu cmentarz. Zaraza przekroczyła też kanał La Manche. W Bristolu – notuje miejscowy kronikarz – sroży się tak, „jakby cała siła tkwiąca w mieście została zagarnięta przez nagłą śmierć”.

SIERPIEŃ Wśród chrześcijan na Cyprze zaraza zbiera tak obfite żniwo, że władze nakazują wymordować większość muzułmańskich niewolników i jeńców, by ich liczebność nie przewyższyła liczby wyznawców Chrystusa.

LISTOPAD Kronikarz Robert z Avesbury zauważa z przerażeniem, że na londyńskich cmentarzach brakuje miejsc, w mieście codziennie umiera po 200-300 osób. Król Edward III przedłuża kadencję parlamentu na kolejny rok, bo „śmiertelna zaraza, która wybuchła w naszym kraju i królestwach ościennych, z dnia na dzień jest coraz groźniejsza”.

STYCZEŃ 1349 r. Bath w południowej Anglii. „Zaraźliwy mór, jaki się sroży wszędzie, sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów i księży. (...) Należy zatem wyłożyć ludziom, iż w obliczu śmierci winni spowiadać się nawzajem, jeden przed drugim, a nawet i przed niewiastą” – zachęca ocalałych współbraci miejscowy biskup.

KWIECIEŃ Zimą śmiertelność nieco spada, ale od wiosny choroba znowu zbiera śmiertelne żniwo i posuwa się na północ. W Wiedniu pewnego dnia umiera aż tysiąc osób, władze każą wykopać za murami doły mogące pomieścić ok. sześciu tysięcy ciał.

Bath w południowej Anglii. „Zaraźliwy mór, jaki się sroży wszędzie, sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów i księży”.

SIERPIEŃ Pierwsze ogniska strasznej choroby w Norwegii. Mieszkańcy jednej z portowych osad na wieść o zarazie u sąsiadów porzucają domy i chronią się na wyżynach, gdzie rozpoczynają budowę nowej wioski. Wśród uciekinierów jest niestety jeden zarażony. Wkrótce w niedokończonej osadzie podróżni znajdą same trupy.

LISTOPAD Miasta niemieckie zieją pustką, za to na cmentarze pękają w szwach. We Frankfurcie nad Menem w niespełna trzy miesiące umiera dwa tysiące osób, czyli co drugi mieszkaniec. Hamburg stracił ich sześć tysięcy, Mainz – 11 tys. Setki mniejszych miejscowości opustoszały całkowicie. „Ludzie obezwładnieni rozpaczą chodzili jak szaleńcy (...). Własności ruchome, jak i nieruchome pozostawione na mocy testamentu nie cieszyły się niczyim zainteresowaniem” – pisze autor „Kroniki norymberskiej” wydanej w 1493 roku.

LUTY 1350 r. Dżuma dociera do Szwecji prawdopodobnie na pokładzie statku z Gdańska. Król Magnus II Eriksson ogłasza poddanym, że to kara boska za grzechy i każe im pościć w piątki oraz chodzić do kościoła wyłącznie na bosaka. Na próżno – zaraza ogarnia większość miast, jej ofiarą padają także dwaj królewscy bracia Haakon i Knut. Za kilka miesięcy będzie już nawet w Archangielsku.


LICZENIE ZMARŁYCH

Gdy w 1352 r. tajemnicza choroba wreszcie przestała nękać Europę, papież Klemens VI nakazał parafiom zliczyć zmarłych. Proboszczowie zgłosili utratę aż 23,8 mln owieczek, co przy populacji ochrzczonych, liczącej w 1347 r. 75 mln dusz, dało śmiertelność na poziomie 31 proc. Gdyby odnieść te liczby do obecnej populacji Unii Europejskiej, mielibyśmy do czynienia z epidemią, która w trzy lata uśmierciłaby prawie 159 mln osób – tyle co ludność Wielkiej Brytanii, Włoch i Polski.

Oto, co ówcześni Europejczycy zobaczyli po przejściu zarazy: „Opuszczone bydło snujące się po polach bez pasterzy, pola po horyzont leżące odłogiem, puste domy, gdzieniegdzie jeno wystraszone garstki ocalałych ludzi. W miastach, w których wcześniej mieszkało po 20 tys. dusz, teraz ledwie zbiorą się dwa tysiące, tam gdzie wcześniej żyło wespół półtora tysiąca ludzi, teraz znajdziesz najwyżej setkę” – pisał w 1350 r. opat klasztoru Saint Martin na południu Francji.

Największe przerażenie budziła bezwzględność, z jaką choroba traktowała swe ofiary. W dziejach Starego Kontynentu nie była to pierwsza pandemia na taką skalę. W latach 165-180 n.e. Italię spustoszyła epidemia choroby, którą historycy medycyny utożsamiają najczęściej z ospą; zmarło prawdopodobnie ok. 25-30 proc. mieszkańców Półwyspu Apenińskiego. Kilkadziesiąt lat później (251-260) cesarstwo nawiedziła tzw. plaga Antoninów, zapewne odra. W szczytowym jej okresie w samym Rzymie umierało codziennie ok. 5 tys. osób. Obie te mordercze pandemie miały jednak wspólną cechę, napawającą nadzieją – kto zachorował i przeżył, stawał się odporny na kolejne ataki choroby.

Ofiary czarnej śmierci – jak ochrzczono nowe schorzenie – miały znikome szanse na wyzdrowienie i nie nabywały odporności. Pod tym względem choroba przypominała tzw. Mór Justyniana, straszliwą epidemię z początków VI w. n.e. Objawy i przebieg też były podobne. Najpierw „na różnych częściach ciała pojawiały się palące pęcherze, a na narządach płciowych, ramionach i szyi rozwijały się wrzodziejące guzy. (...) Pacjentów chwytały gwałtowne dreszcze, które w krótkim czasie osłabiały ich i nie pozwalały utrzymać się na nogach. (...) Czyraki szybko rozrastały się do rozmiarów orzechów włoskich, następnie do rozmiarów jaja kurzego lub gęsiego. Były niezmiernie bolesne i podrażniały ciało, wywołując wymioty krwią. Zepsuta krew przechodziła z zajętych chorobowo płuc do gardła, skażając chorego i rozkładając się w całym jego ciele. Osłabienie trwało trzy dni, a czwartego pacjent w końcu umierał” – opisywał cierpienia zakażonych Michele da Piazza.

Zarazić się można było nie tylko podczas rozmowy z chorym czy przebywania w jego towarzystwie, ale również przez dotykanie jego ubrań” – relacjonował Boccaccio.


ŹRÓDŁO


_________________________



ALBERT CAMUS.  „DŻUMA” 

POTĘGA SŁOWA

„Tak - powiedział - To niemal niewiarygodne. Ale zdaje się, że to dżuma.”

Albert Camus, „Dżuma”



W naszym, ludzkim świecie, rzeczy nienazwane nie istnieją. Dopiero nadanie im miana powoduje, że coś (lub ktoś) „staje się”. Bo kim jest taki N.N.? Nikim; jakimś potwornym Nomen Nescio; człowiekiem bezimiennym, nienazwanym; Nemo czyli Nikt, jak nikomu nieznane, dopiero co odkryte stworzenie w głębinie. Krab? O, nie! Bo czyż może istnieć krab, którego jeszcze nie nazwano krabem a tym samym nie zakwalifikowano do odpowiedniej gałęzi drzewa wszelkiego żywota? Nie może istnieć, więc nie istnieje.



Jak mówi doktor Rieux? „Ale zdaje się, że to dżuma”. Rieux mówi to głośno w odpowiedzi na pytanie swojego kolegi po fachu, doktora Castel. I właśnie w tej jednej, straszliwej chwili to coś nieznanego, nieokreślonego a więc przerażającego, nabiera namacalnych wymiarów i kształt ostateczny. Oto ona, zaraza o straszliwym imieniu Dżuma; jeden z czterech Jeźdźców Apokalipsy, posłaniec zapowiedzianej od Boga Śmierci. Śmierci wszechobecnej i nieuchronnej w swojej najczystszej, wysublimowanej bo nareszcie nazwanej postaci. Bo  to Słowo powołuje do życia, jak milczenie sprowadza na życie ciszę grobowca. Nieprzypadkowo starożytni nakazywali wydrapywać imiona faraonów wyklętych, jak choćby Echnatona albo Hatszepsut, które Totmes nakazał po jej śmierci usunąć wszędzie tam, gdzie ta zaborcza i żądna władzy suka tyranizująca go przez ponad dwadzieścia lat, nakazała je wykuć na swoją wyłączną cześć i chwałę. Ale i ludzi przeklętych, jak choćby szewca-podpalacza Herostratosa. Wspaniała zemsta: milczenie...



Nim Rieux wypowie to, co nieodwracalne, jakby magicznym zaklęciem otwierał puszkę Pandory, życie codzienne w Oranie tam, na północno-afrykańskich rubieżach kolonialnej Francji toczy się według pisanych i niepisanych zasad, utartymi od tysiącleci szlakami gnuśnej i przyjaznej codzienności. Jest oczywiste, że owa przyjazność codzienności jest sporadycznie zakłócana zgonami z przyczyn równie „przyjaznych” bo znanych, jak nieuleczalne choroby, starcze zwyrodnienia, cicha śmierć niemowląt a wyjątkowo - nieszczęśliwe wypadki, zabójstwa czy samobójstwa. Lecz to wszystko mieści się w „normalnej” krzywej statystycznej zgonów, których ilość zawsze można było przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa dla „roku obrachunkowego śmiertelności”. Ale kiedy Rieux głośno mówi: „To dżuma” słowa te zmieniają wszystko; dla nikogo nie ma już odwrotu, nie ma żadnej bocznej furtki; dokonało się! Consummatum est!* I od teraz będzie już tylko coraz to więcej męki i więcej zapomnienia, jakbyśmy powiedzieli parafrazując tytuł powieści Osvaldo Soriano.



Więc teraz, kiedy „dokonało się”, Czytelnik może zapalić papierosa i wertując powieść Camusa zastanowić się, czy tak jest w istocie; czy słowo ma siłę sprawczą. Księga Rodzaju podaje: "A gdy tak się stało, Bóg nazwał tę suchą powierzchnię ziemią...”. Jak widać, nawet Bóg nazwał to, co stworzone a nienazwane, by zaistniało. Widać inaczej nie można. Głośne: „To dżuma” zmienia wszystko; jak gumką wyciera przyjazność codziennej błogosławionej śmierci, ścierając jednocześnie wszelkie dotychczasowe statystyczne krzywe, dane, liczby. I otwiera się przepastna głębia potworności cierpień, do tej pory zarezerwowana wyłącznie dla absolutnie nieuleczalnie chorych.



Jest niezmierne ważne dostrzec, że oto w Oranie Śmierć nie jest reprezentowana przez niewiastę o trupiej twarzy z kosą na piszczeli ramienia i w opończy z kapturem, do jakiej nawykliśmy dzięki Mistrzom średniowiecza, budowniczym katedr, ludwisarzom odlewającym Kostuchy na dzwonach, pracowitym kamieniarzom wykuwającym Anioły Błogosławionej Śmierci; nie. Ta Śmierć, orańska, przybiera postać kanalizacyjnych szczurów zdychających na naszych oczach w krwotocznych drgawkach i skręconych w agonii, wyjących z bólu i przerażenia umiłowanych żon, mężów, dzieci, kochanków i sąsiadów. Śmierć już nie stoi Ante portas*, już jest pośród uliczek, pustoszy miasto od wewnątrz; szarpie pachwiny, rozrywa płuca i nerki. Od tej chwili nikt nie jest zdrowy, bo Dżuma czyha wszędzie a zapyziałe miasto kolonialne Oran to jedno wielkie, przepastne i nienasycone mortuarium.



Pewnego dnia marsze szczurów zdychających w krwawych konwulsjach ustają, bo Śmierć wypaliła naszych Braci Mniejszych powołując ich do szczurzego Raju; teraz puka od domu do domu, powołując Ludzi. Wszystkie drzwi są naznaczone bo w Oranie od momentu w którym Rieux dżumę nazwał głośno Dżumą, wszyscy stali się Pierworodnymi przed obliczem Pana.



Chory Oran zionie pustką. Oczywiście, nadal jest pełen jeszcze zdrowych, jeszcze żywych ludzi; jeżdżą autobusy i tramwaje, piekarze wypiekają chleby, kawiarnie serwują wina i homary a dziwki ciągle prowadzają klientów do nędznych klitek „na pięterkach”. Ale Oran zionie pustką duchową, bowiem zniknęła pewność jutra; nikt nie może powiedzieć, że dożyje jutra więc każdy jest a priori potencjalnym zmarłym. Właśnie w tym sensie miasto jest opustoszałe; ludzie rozmawiają półgłosem albo po prostu milczą. Przy łożu konającego mówi się szeptem lub milczy a w domu powieszonego nie mówi się o sznurze. W Oranie nad każdą szyją zwisa sznur. Lina. Splot zdarzeń, który wszystkich ulokował pewnej godziny, pewnego dnia i tygodnia, pewnego roku w mieście, gdzie Śmierć spersonifikowana została jednym, jedynym głośno wymówionym słowem. Kiedy zatrzaśnięto bramy, gdy obstawiono Oran tyralierą żołnierzy gotowych strzelać do każdego, kto zechce opuścić zadżumione miasto, wtedy wszyscy zamknięci wewnątrz miasta pojęli, że zostali skazani podwójnie. Dla nich, dla osaczonych od środka i od zewnątrz nic już nie jest jak było. I nigdy nic już nie będzie jak było, bo każda Śmierć nazwana egzekwuje podatek „w imieniu i nazwisku”. W życiu. Pustoszeją kuchnie, sypialnie i łóżka. Kawiarniane stoliki tracą stałych bywalców, dziwki - alfonsów, alfonsi - zatrudnienie a tramwaje i autobusy pasażerów. Nawet koty nie znajdują swych odwiecznych ofiar, bo nic już naprawdę nie jest, jak było a to, co będzie...? O, to będzie zupełnie inne.



Ci, którzy zachorowali, nie mają nawet czasu zapytać dlaczego to ich spotyka, bowiem umierają prawie natychmiast w kałużach wymiocin, ropy, krwi i potu zaś ci, którzy jeszcze nie czują śmiercionośnego muśnięcia pytają w trwodze: „Kiedy ja?” A czasem, oczywiście: A jeśli ja, to dlaczego ja, dobry Boże? Dlaczego ja? Można snuć wielowątkowe rozważania nad Boskimi intencjami, lecz będą to tylko jałowe rozważania prostaczków, żeby nie powiedzieć – głupków, albowiem Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Bóg nie sprowadza zarazy by wypaliła grzeszników; by poprzez Śmierć dokonać katharsis ludzkości, która grzesząc na śmierć zasłużyła po stokroć. Nie. Bóg umył ręce od naszych uczynków, miłych czy nie-miłych, dając nam Dekalog i wolną wolę. Bóg patrzy, jak zachowamy się w chwili próby i nasłuchuje naszych myśli; rozumiemy czy nie rozumiemy, że nie On, lecz właśnie my jesteśmy jedyną przyczyną, jedyną siłą sprawczą i motoryczną zarazy? Przecież gdyby Rieux nie wypowiedział słowa „dżuma”, gdyby jakiegoś kraba nie nazwano krabem, gdyby Boga nie nazwano Bogiem - śmierć tysięcy szczurów i ludzi nie zaistniałaby ot, więcej zgonów, zatem starczyłoby podnieść krzywą statystyczną i uznać nową wartość średniej za „normę.” Wszak jeśli większość populacji będzie karłowata i chora na syfilis, to syfilityczna karłowatość stanie się nie tylko normą ale i objawem krzepkiego zdrowia.



W obliczu zagrożenia, człowiek podejmuje wysiłek walki a ludzkie stado dzieli się na dowódców i żołnierzy. Nie wolno i nie można inaczej bo żeby przetrwać, trzeba stawić zorganizowany opór. W ogniu walki rodzą się bohaterowie. I tchórze. Ale w Oranie nie ma podziału na dowódców-lekarzy i żołnierzy-chorych wszyscy są chorzy po równo, bowiem jak głosi napis na zegarze ratuszowym w Lipsku: Mors certa, hora - incerta. W Oranie wszyscy stają się pacjentami bardzo cierpliwymi i dlatego „Dżuma” nie posiada bohatera. Albowiem żeby zaistniał Bohater, autor musi powołać do istnienia anty-bohatera a tego Camus nie uczynił. Dlaczego? I Camus i doktor Rieux są fatalistami i właśnie fatalizm nakazuje uczynić pisarzowi z Rieux nie tyle pierwszoplanowego bohatera ile Uczestnika. Rieux jest lekarzem i człowiekiem mądrym; on nie walczy z zarazą jako taką znając jej potęgę i swoją małość. Nie walczy ale może niwelować jej wszechmoc, niosąc ulgę cierpiącym przez nacinanie dymienic i dodawanie otuchy żywym i jeszcze zdrowym słowami pociechy, jak duchowy przewodnik. Jak filozof rozumiejący bezsiłę człowieka w zderzeniu z wyrokami Boskimi; fatum, ananke czy jak tam sobie chcemy nazwać to, co wypala Oran.



Jak wspomniałem, fatalizm czyni z Rieux nie bohatera lecz Uczestnika; on nie walczy z dżumą ponieważ wie, że c’est la vie a owo trafne c’est la vie zawiera prawdę prawd ostatecznych. To odpowiedź na odwieczne, dręczące ludzkość pytanie: dlaczego? To cena, jaką przyszło zapłacić nam, ludziom za jabłko, zjedzone w Raju przez Adama i Ewę.



W „Dżumie” to nie Bóg jest Bogiem ponad Oranem, Bogiem jest Camus; to on rozdziela karty życia i śmierci decydując, kto umrze a kto przetrwa. I nie zarazki moszczące się w rynsztokach i sypialniach Oranu zabijają, tylko Albert Camus-pisarz. Więcej - Albert Camus-Bóg. Dlatego jego powieść nie ma (podobnie, jak ludzkość), jednego bohatera. Owszem, Rieux jest postacią pierwszoplanową ale także dziennikarz Tarrou, doktor Castel, niedoszły samobójca Cottard i ów kosteryczny staruszek plujący na koty. Więc Rieux nie jest bohaterem zdarzeń w czas zarazy, tylko ich pierwszoplanową figurą; prawdopodobnie dlatego, że Camus-autor, Camus-człowiek go polubił.



Kiedyś, w jakiejś nieznanej, odległej przeszłości inny Rieux, w innych okolicznościach i towarzystwie głośno raz pierwszy wypowiedział sprawcze słowo „Bóg” i wówczas także: Dokonało się! Consummatum est! Magiczna siła Słowa objawiła ludzkości Moc, która nie powoduje trzęsień ziemi, nie decyduje o naszych świętościach ni zboczeniach; nie zarządza gradem, powodziami, wojnami, pandemiami ani tym, która córek ludzkich zostanie zbrukana a który syn człowieczy świętym. Moc, będąc Słowem jest wszystkim: nami i całym naszym Wszechświatem z jego hekatombami szczurzych i ludzkich ofiar zdychających w ów czas orańskiej zarazy. Dlaczego? C’est la vie.



 SŁAWOMIR MAJEWSKI


.

1 komentarz:

  1. . . . Apokalipsa-Jan Strządała.
    . ". A na horyzoncie wiek XX jak olbrzym na glinianych nogach, niesie w brudnych dłoniach, białą hostię atomu,Potyka się o kamienne tablice,Hostia upada, w chwilę
    później detonacja . . "

    OdpowiedzUsuń