Albrecht Dürer, Jeźdźcy Apokalipsy
Ebola...
Nie
chodzi o to, że casus tej choroby jest „na fali” i pozwala bezpiecznie
omijać niewygodne dla polityków tematy i problemy społeczno-ekonomiczne.
A mnie nie chodzi
o to, by straszyć kogokolwiek. Problem w tym, że Ebola,
podobnie jak średniowieczna Czarna Śmierć rozprzestrzenia się
błyskawicznie, zabijając od 60 do 90% chorujących. I jak na razie, nie ma na nią skutecznego lekarstwa...
Dlaczego
poruszam ten temat? Informacja o masowych zachorowaniach w Afryce
Północnej w połowie bieżącego roku uświadomiła mi, że „się
zaczęło”. Zaczęło się to, czego obawiałem się od wielu lat –
pandemii na skalę tak niewyobrażalną, że uznałem wieści o Eboli
w Sierra Leona i Liberii za najgorszą informację mojego życia.
Nawet osławiony „kryzys kubański” z początków lat
sześćdziesiątych, grożący atomową zagładą ludzkości, ani wieści o świńskiej czy ptasiej grypie nie były
dla mnie tak porażające grozą, jak te informacje. Tematem tym interesowałem się od dawna, co można sprawdzić ot, choćby tu
Napisałem nowelę pt. „Niewypowiedziane Imiona”, traktującą między innymi o zarazie dziesiątkującej Europę. Wielokrotnie poruszałem temat dżumy, nawiązując do słynnej powieści Alberta Camusa. Nie przypisuję sobie zdolności jasnowidza. Po prostu TO musiało się kiedyś wydarzyć zważywszy na łatwość komunikacji a więc błyskawicznego przemieszczania się ludzi, jako nosicieli śmiercionośnych wirusów czy bakterii.
Czy
teraz, w świecie a tym samym i w Polsce jesteśmy przygotowani na
pandemię w niewyobrażalnych rozmiarach? Czy jesteśmy przygotowani
na Armagedon, przy którym bledną wszelkie terytorialne spory i
mocarstwowe ambicyjki nędznych polityków? Nie, nie jesteśmy. Jak
stwierdzili amerykańscy naukowcy, do chwili uzyskania prawdziwie
skutecznej szczepionki na Ebolę, przeżycie zależeć będzie
wyłącznie od szczęścia; na kogo wypadnie, na tego – bęc. Czy zrobiłeś rachunek sumienia? Jeźdźcy Apokalipsy ruszyli...
_______________________

CZARNA
ŚMIERĆ
czyli
NAJWIĘKSZY
KATAKLIZM W DZIEJACH EUROPY
Średniowieczna
czarna śmierć. Największy kataklizm w dziejach Europy przebiegał
w zgodzie z klasyczną dewizą twórcy horrorów, Alfreda Hitchcocka:
zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stale rośnie.
PAŹDZIERNIK
1347 r. Mesyna na Sycylii. Miasto ogarnia tajemnicza zaraza.
Powszechnie uznaje się, że przywleczono ją na genueńskich
statkach handlowych wracających znad Morza Czarnego. Mieszkańcy –
jak notuje franciszkański kronikarz Michele da Piazza – „padali
jak muchy, gwałtownie. Kipiały ich uda i ramiona (...). Zakażał
się cały organizm, tak że pacjent gwałtownie wymiotował krwią.
Wymioty trwały nieprzerwanie przez trzy dni, bez jakichkolwiek oznak
poprawy, a następnie pacjent umierał”.
Miasto pustoszeje. Jedni w
panice wyjeżdżają poza mury do wiejskich rezydencji lub do
krewnych, inni zamykają się w domach, zrywają znajomości,
porzucają warsztaty, sklepy, urzędy. Ludzie – pisze Piazza –
„nienawidzili się wzajemnie tak, że jeśli zachorował syn,
ojciec nie chciał się o niego troszczyć”. Wiele bogatych
rezydencji stoi porzuconych, lecz nikt nie waży się na ich rabunek,
pamiętając, jak straszny koniec spotkał domowników. Rejenci
przestają sporządzać testamenty, księża odmawiają spowiedzi i
ostatniego namaszczenia.
PODBÓJ
EUROPY
STYCZEŃ
1348 r. Zaraza przekracza Cieśninę Mesyńską i atakuje południe
Italii, na pokładzie statków handlowych dociera do Wenecji i Genui.
Wkrótce jest w Piacenzy. Na miejskich cmentarzach brakuje miejsc,
zwłoki płoną więc za murami w wielkich dołach, do których
wrzuca się po kilkanaście ciał jednocześnie. „Ludzie – pisze
z przerażeniem miejscowy notariusz Gabriele de Mussi – boją się
oddychać”.
We
Florencji umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co
drugi mieszkaniec.
To
samo spotyka Florencję połączoną z Piacenzą traktem handlowym.
Pustoszeją ulice, biedacy uciekają na wieś, zaś bogaci mieszkańcy
– jak pisze Giovanni Boccaccio w słynnym „Dekameronie” –
„zgromadzili się w swoich domach, gdzie żyli odcięci od świata
całego. Jadali lekkie potrawy, pili powściągliwie wyborne wina i
chuciom cielesnym nie folgując, czas swój na muzyce i innych
dostępnych im przyjemnościach trawili, dla zapomnienia o zarazie i
śmierci”.
W
mieście umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co
drugi mieszkaniec.
MARZEC
Zaraza jest już w okolicach Montpellier i zbliża się do Awinionu.
Przerażony papież Klemens VI za radą medyków każe palić wokół
miejskich murów wielkie ogniska, które mają oczyścić powietrze z
niebezpiecznych wyziewów. Na próżno – wkrótce martwy jest co
drugi mieszkaniec Awinionu. Papież musi poświęcić Rodan, by można
było doń wrzucać nieboszczyków, dla których brakuje miejsca na
cmentarzach. „Chorzy – pisał do współbraci z Tuluzy anonimowy
zakonnik z Awinionu – są traktowani przez rodziny podobnie do
psów; jedzenie stawiane jest im na podłodze obok łóżka, a
opiekunowie szybko uciekają z zagrożonego domu”.
KWIECIEŃ
Choroba dociera na Majorkę. W ciągu miesiąca umiera 15 tys. osób,
ponad 80 proc. populacji. Na południu Półwyspu Iberyjskiego w
szeregach wojsk arabskich atakujących królestwo Alfonsa XI
Kastylijskiego wybucha panika. Wielu muzułmanów rozważa chrzest,
licząc, że uratuje ich to przed śmiercią. Wkrótce wśród ofiar
zarazy znajduje się jednak sam król Alfons XI.
Bordeaux.
Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do Atlantyku.
LIPIEC
Bordeaux. Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do
Atlantyku. W Rouen morowe powietrze zabija w kilka tygodni 10 tys.
osób. Miejscowy książę zamiast planowanego kościoła funduje
miastu cmentarz. Zaraza przekroczyła też kanał La Manche. W
Bristolu – notuje miejscowy kronikarz – sroży się tak, „jakby
cała siła tkwiąca w mieście została zagarnięta przez nagłą
śmierć”.
SIERPIEŃ
Wśród chrześcijan na Cyprze zaraza zbiera tak obfite żniwo, że
władze nakazują wymordować większość muzułmańskich
niewolników i jeńców, by ich liczebność nie przewyższyła
liczby wyznawców Chrystusa.
LISTOPAD
Kronikarz Robert z Avesbury zauważa z przerażeniem, że na
londyńskich cmentarzach brakuje miejsc, w mieście codziennie umiera
po 200-300 osób. Król Edward III przedłuża kadencję parlamentu
na kolejny rok, bo „śmiertelna zaraza, która wybuchła w naszym
kraju i królestwach ościennych, z dnia na dzień jest coraz
groźniejsza”.
STYCZEŃ
1349 r. Bath w południowej Anglii. „Zaraźliwy mór, jaki się
sroży wszędzie, sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów
i księży. (...) Należy zatem wyłożyć ludziom, iż w obliczu
śmierci winni spowiadać się nawzajem, jeden przed drugim, a nawet
i przed niewiastą” – zachęca ocalałych współbraci miejscowy
biskup.
KWIECIEŃ
Zimą śmiertelność nieco spada, ale od wiosny choroba znowu zbiera
śmiertelne żniwo i posuwa się na północ. W Wiedniu pewnego dnia
umiera aż tysiąc osób, władze każą wykopać za murami doły
mogące pomieścić ok. sześciu tysięcy ciał.
Bath
w południowej Anglii. „Zaraźliwy mór, jaki się sroży wszędzie,
sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów i księży”.
SIERPIEŃ
Pierwsze ogniska strasznej choroby w Norwegii. Mieszkańcy jednej z
portowych osad na wieść o zarazie u sąsiadów porzucają domy i
chronią się na wyżynach, gdzie rozpoczynają budowę nowej wioski.
Wśród uciekinierów jest niestety jeden zarażony. Wkrótce w
niedokończonej osadzie podróżni znajdą same trupy.
LISTOPAD
Miasta niemieckie zieją pustką, za to na cmentarze pękają w
szwach. We Frankfurcie nad Menem w niespełna trzy miesiące umiera
dwa tysiące osób, czyli co drugi mieszkaniec. Hamburg stracił ich
sześć tysięcy, Mainz – 11 tys. Setki mniejszych miejscowości
opustoszały całkowicie. „Ludzie obezwładnieni rozpaczą chodzili
jak szaleńcy (...). Własności ruchome, jak i nieruchome
pozostawione na mocy testamentu nie cieszyły się niczyim
zainteresowaniem” – pisze autor „Kroniki norymberskiej”
wydanej w 1493 roku.
LUTY
1350 r. Dżuma dociera do Szwecji prawdopodobnie na pokładzie statku
z Gdańska. Król Magnus II Eriksson ogłasza poddanym, że to kara
boska za grzechy i każe im pościć w piątki oraz chodzić do
kościoła wyłącznie na bosaka. Na próżno – zaraza ogarnia
większość miast, jej ofiarą padają także dwaj królewscy bracia
Haakon i Knut. Za kilka miesięcy będzie już nawet w Archangielsku.
LICZENIE
ZMARŁYCH
Gdy
w 1352 r. tajemnicza choroba wreszcie przestała nękać Europę,
papież Klemens VI nakazał parafiom zliczyć zmarłych.
Proboszczowie zgłosili utratę aż 23,8 mln owieczek, co przy
populacji ochrzczonych, liczącej w 1347 r. 75 mln dusz, dało
śmiertelność na poziomie 31 proc. Gdyby odnieść te liczby do
obecnej populacji Unii Europejskiej, mielibyśmy do czynienia z
epidemią, która w trzy lata uśmierciłaby prawie 159 mln osób –
tyle co ludność Wielkiej Brytanii, Włoch i Polski.
Oto,
co ówcześni Europejczycy zobaczyli po przejściu zarazy:
„Opuszczone bydło snujące się po polach bez pasterzy, pola po
horyzont leżące odłogiem, puste domy, gdzieniegdzie jeno
wystraszone garstki ocalałych ludzi. W miastach, w których
wcześniej mieszkało po 20 tys. dusz, teraz ledwie zbiorą się dwa
tysiące, tam gdzie wcześniej żyło wespół półtora tysiąca
ludzi, teraz znajdziesz najwyżej setkę” – pisał w 1350 r. opat
klasztoru Saint Martin na południu Francji.
Największe
przerażenie budziła bezwzględność, z jaką choroba traktowała
swe ofiary. W dziejach Starego Kontynentu nie była to pierwsza
pandemia na taką skalę. W latach 165-180 n.e. Italię spustoszyła
epidemia choroby, którą historycy medycyny utożsamiają
najczęściej z ospą; zmarło prawdopodobnie ok. 25-30 proc.
mieszkańców Półwyspu Apenińskiego. Kilkadziesiąt lat później
(251-260) cesarstwo nawiedziła tzw. plaga Antoninów, zapewne odra.
W szczytowym jej okresie w samym Rzymie umierało codziennie ok. 5
tys. osób. Obie te mordercze pandemie miały jednak wspólną cechę,
napawającą nadzieją – kto zachorował i przeżył, stawał się
odporny na kolejne ataki choroby.
Ofiary
czarnej śmierci – jak ochrzczono nowe schorzenie – miały
znikome szanse na wyzdrowienie i nie nabywały odporności. Pod tym
względem choroba przypominała tzw. Mór Justyniana,
straszliwą epidemię z początków VI w. n.e. Objawy i przebieg też
były podobne. Najpierw „na różnych częściach ciała pojawiały
się palące pęcherze, a na narządach płciowych, ramionach i szyi
rozwijały się wrzodziejące guzy. (...) Pacjentów chwytały
gwałtowne dreszcze, które w krótkim czasie osłabiały ich i nie
pozwalały utrzymać się na nogach. (...) Czyraki szybko rozrastały
się do rozmiarów orzechów włoskich, następnie do rozmiarów jaja
kurzego lub gęsiego. Były niezmiernie bolesne i podrażniały
ciało, wywołując wymioty krwią. Zepsuta krew przechodziła z
zajętych chorobowo płuc do gardła, skażając chorego i
rozkładając się w całym jego ciele. Osłabienie trwało trzy dni,
a czwartego pacjent w końcu umierał” – opisywał cierpienia
zakażonych Michele da Piazza.
„Zarazić
się można było nie tylko podczas rozmowy z chorym czy przebywania
w jego towarzystwie, ale również przez dotykanie jego ubrań” –
relacjonował Boccaccio.
ŹRÓDŁO
_________________________
POTĘGA SŁOWA
_________________________
ALBERT CAMUS. „DŻUMA”
POTĘGA SŁOWA
„Tak - powiedział - To niemal niewiarygodne. Ale zdaje się, że to dżuma.”
Albert Camus, „Dżuma”
W
naszym, ludzkim świecie, rzeczy nienazwane nie istnieją. Dopiero
nadanie im miana powoduje, że coś (lub ktoś) „staje się”. Bo kim jest
taki N.N.? Nikim; jakimś potwornym Nomen Nescio; człowiekiem
bezimiennym, nienazwanym; Nemo czyli Nikt, jak nikomu nieznane,
dopiero co odkryte stworzenie w głębinie. Krab? O, nie! Bo czyż może
istnieć krab, którego jeszcze nie nazwano krabem a tym samym nie
zakwalifikowano do odpowiedniej gałęzi drzewa wszelkiego żywota? Nie
może istnieć, więc nie istnieje.
Jak
mówi doktor Rieux? „Ale zdaje się, że to dżuma”. Rieux mówi to głośno w
odpowiedzi na pytanie swojego kolegi po fachu, doktora Castel. I
właśnie w tej jednej, straszliwej chwili to coś nieznanego,
nieokreślonego a więc przerażającego, nabiera namacalnych wymiarów i
kształt ostateczny. Oto ona, zaraza o straszliwym imieniu Dżuma; jeden z
czterech Jeźdźców Apokalipsy, posłaniec zapowiedzianej od Boga
Śmierci. Śmierci wszechobecnej i nieuchronnej w swojej najczystszej,
wysublimowanej bo nareszcie nazwanej postaci. Bo to Słowo powołuje do
życia, jak milczenie sprowadza na życie ciszę grobowca. Nieprzypadkowo
starożytni nakazywali wydrapywać imiona faraonów wyklętych, jak choćby
Echnatona albo Hatszepsut, które Totmes nakazał po jej śmierci usunąć
wszędzie tam, gdzie ta zaborcza i żądna władzy suka tyranizująca go
przez ponad dwadzieścia lat, nakazała je wykuć na swoją wyłączną cześć i
chwałę. Ale i ludzi przeklętych, jak choćby szewca-podpalacza
Herostratosa. Wspaniała zemsta: milczenie...
Nim
Rieux wypowie to, co nieodwracalne, jakby magicznym zaklęciem otwierał
puszkę Pandory, życie codzienne w Oranie tam, na północno-afrykańskich
rubieżach kolonialnej Francji toczy się według pisanych i niepisanych
zasad, utartymi od tysiącleci szlakami gnuśnej i przyjaznej
codzienności. Jest oczywiste, że owa przyjazność codzienności jest
sporadycznie zakłócana zgonami z przyczyn równie „przyjaznych” bo
znanych, jak nieuleczalne choroby, starcze zwyrodnienia, cicha śmierć
niemowląt a wyjątkowo - nieszczęśliwe wypadki, zabójstwa czy
samobójstwa. Lecz to wszystko mieści się w „normalnej” krzywej
statystycznej zgonów, których ilość zawsze można było przewidzieć z dużą
dozą prawdopodobieństwa dla „roku obrachunkowego śmiertelności”. Ale
kiedy Rieux głośno mówi: „To dżuma” słowa te zmieniają wszystko; dla
nikogo nie ma już odwrotu, nie ma żadnej bocznej furtki; dokonało się! Consummatum est!* I
od teraz będzie już tylko coraz to więcej męki i więcej zapomnienia,
jakbyśmy powiedzieli parafrazując tytuł powieści Osvaldo Soriano.
Więc
teraz, kiedy „dokonało się”, Czytelnik może zapalić papierosa i
wertując powieść Camusa zastanowić się, czy tak jest w istocie; czy
słowo ma siłę sprawczą. Księga Rodzaju podaje: "A gdy tak się stało, Bóg
nazwał tę suchą powierzchnię ziemią...”. Jak widać, nawet Bóg nazwał
to, co stworzone a nienazwane, by zaistniało. Widać inaczej nie można.
Głośne: „To dżuma” zmienia wszystko; jak gumką wyciera przyjazność
codziennej błogosławionej śmierci, ścierając jednocześnie wszelkie
dotychczasowe statystyczne krzywe, dane, liczby. I otwiera się
przepastna głębia potworności cierpień, do tej pory zarezerwowana
wyłącznie dla absolutnie nieuleczalnie chorych.
Jest
niezmierne ważne dostrzec, że oto w Oranie Śmierć nie jest
reprezentowana przez niewiastę o trupiej twarzy z kosą na piszczeli
ramienia i w opończy z kapturem, do jakiej nawykliśmy dzięki Mistrzom
średniowiecza, budowniczym katedr, ludwisarzom odlewającym Kostuchy na
dzwonach, pracowitym kamieniarzom wykuwającym Anioły Błogosławionej
Śmierci; nie. Ta Śmierć, orańska, przybiera postać kanalizacyjnych
szczurów zdychających na naszych oczach w krwotocznych drgawkach i
skręconych w agonii, wyjących z bólu i przerażenia umiłowanych żon,
mężów, dzieci, kochanków i sąsiadów. Śmierć już nie stoi Ante portas*,
już jest pośród uliczek, pustoszy miasto od wewnątrz; szarpie pachwiny,
rozrywa płuca i nerki. Od tej chwili nikt nie jest zdrowy, bo Dżuma
czyha wszędzie a zapyziałe miasto kolonialne Oran to jedno wielkie,
przepastne i nienasycone mortuarium.
Pewnego
dnia marsze szczurów zdychających w krwawych konwulsjach ustają, bo
Śmierć wypaliła naszych Braci Mniejszych powołując ich do szczurzego
Raju; teraz puka od domu do domu, powołując Ludzi. Wszystkie drzwi są
naznaczone bo w Oranie od momentu w którym Rieux dżumę nazwał głośno
Dżumą, wszyscy stali się Pierworodnymi przed obliczem Pana.
Chory
Oran zionie pustką. Oczywiście, nadal jest pełen jeszcze zdrowych,
jeszcze żywych ludzi; jeżdżą autobusy i tramwaje, piekarze wypiekają
chleby, kawiarnie serwują wina i homary a dziwki ciągle prowadzają
klientów do nędznych klitek „na pięterkach”. Ale Oran zionie pustką
duchową, bowiem zniknęła pewność jutra; nikt nie może powiedzieć, że
dożyje jutra więc każdy jest a priori potencjalnym zmarłym. Właśnie w
tym sensie miasto jest opustoszałe; ludzie rozmawiają półgłosem albo po
prostu milczą. Przy łożu konającego mówi się szeptem lub milczy a w
domu powieszonego nie mówi się o sznurze. W Oranie nad każdą szyją
zwisa sznur. Lina. Splot zdarzeń, który wszystkich ulokował pewnej
godziny, pewnego dnia i tygodnia, pewnego roku w mieście, gdzie Śmierć
spersonifikowana została jednym, jedynym głośno wymówionym słowem.
Kiedy zatrzaśnięto bramy, gdy obstawiono Oran tyralierą żołnierzy
gotowych strzelać do każdego, kto zechce opuścić zadżumione miasto,
wtedy wszyscy zamknięci wewnątrz miasta pojęli, że zostali skazani
podwójnie. Dla nich, dla osaczonych od środka i od zewnątrz nic już nie
jest jak było. I nigdy nic już nie będzie jak było, bo każda Śmierć
nazwana egzekwuje podatek „w imieniu i nazwisku”. W życiu. Pustoszeją
kuchnie, sypialnie i łóżka. Kawiarniane stoliki tracą stałych bywalców,
dziwki - alfonsów, alfonsi - zatrudnienie a tramwaje i autobusy
pasażerów. Nawet koty nie znajdują swych odwiecznych ofiar, bo nic już
naprawdę nie jest, jak było a to, co będzie...? O, to będzie zupełnie
inne.
Ci,
którzy zachorowali, nie mają nawet czasu zapytać dlaczego to ich
spotyka, bowiem umierają prawie natychmiast w kałużach wymiocin, ropy,
krwi i potu zaś ci, którzy jeszcze nie czują śmiercionośnego muśnięcia
pytają w trwodze: „Kiedy ja?” A czasem, oczywiście: A jeśli ja, to
dlaczego ja, dobry Boże? Dlaczego ja? Można snuć wielowątkowe rozważania
nad Boskimi intencjami, lecz będą to tylko jałowe rozważania
prostaczków, żeby nie powiedzieć – głupków, albowiem Bóg nie ma z tym
nic wspólnego. Bóg nie sprowadza zarazy by wypaliła grzeszników; by
poprzez Śmierć dokonać katharsis ludzkości, która grzesząc na śmierć
zasłużyła po stokroć. Nie. Bóg umył ręce od naszych uczynków, miłych czy
nie-miłych, dając nam Dekalog i wolną wolę. Bóg patrzy, jak zachowamy
się w chwili próby i nasłuchuje naszych myśli; rozumiemy czy nie
rozumiemy, że nie On, lecz właśnie my jesteśmy jedyną przyczyną, jedyną
siłą sprawczą i motoryczną zarazy? Przecież gdyby Rieux nie
wypowiedział słowa „dżuma”, gdyby jakiegoś kraba nie nazwano krabem,
gdyby Boga nie nazwano Bogiem - śmierć tysięcy szczurów i ludzi nie
zaistniałaby ot, więcej zgonów, zatem starczyłoby podnieść krzywą
statystyczną i uznać nową wartość średniej za „normę.” Wszak jeśli
większość populacji będzie karłowata i chora na syfilis, to
syfilityczna karłowatość stanie się nie tylko normą ale i objawem
krzepkiego zdrowia.
W
obliczu zagrożenia, człowiek podejmuje wysiłek walki a ludzkie stado
dzieli się na dowódców i żołnierzy. Nie wolno i nie można inaczej bo
żeby przetrwać, trzeba stawić zorganizowany opór. W ogniu walki rodzą
się bohaterowie. I tchórze. Ale w Oranie nie ma podziału na
dowódców-lekarzy i żołnierzy-chorych wszyscy są chorzy po równo, bowiem
jak głosi napis na zegarze ratuszowym w Lipsku: Mors certa, hora - incerta.
W Oranie wszyscy stają się pacjentami bardzo cierpliwymi i dlatego
„Dżuma” nie posiada bohatera. Albowiem żeby zaistniał Bohater, autor
musi powołać do istnienia anty-bohatera a tego Camus nie uczynił.
Dlaczego? I Camus i doktor Rieux są fatalistami i właśnie fatalizm
nakazuje uczynić pisarzowi z Rieux nie tyle pierwszoplanowego bohatera
ile Uczestnika. Rieux jest lekarzem i człowiekiem mądrym; on nie walczy z
zarazą jako taką znając jej potęgę i swoją małość. Nie walczy ale może
niwelować jej wszechmoc, niosąc ulgę cierpiącym przez nacinanie
dymienic i dodawanie otuchy żywym i jeszcze zdrowym słowami pociechy,
jak duchowy przewodnik. Jak filozof rozumiejący bezsiłę człowieka w
zderzeniu z wyrokami Boskimi; fatum, ananke czy jak tam sobie chcemy
nazwać to, co wypala Oran.
Jak wspomniałem, fatalizm czyni z Rieux nie bohatera lecz Uczestnika; on nie walczy z dżumą ponieważ wie, że c’est la vie
a owo trafne c’est la vie zawiera prawdę prawd ostatecznych. To
odpowiedź na odwieczne, dręczące ludzkość pytanie: dlaczego? To cena,
jaką przyszło zapłacić nam, ludziom za jabłko, zjedzone w Raju przez
Adama i Ewę.
W
„Dżumie” to nie Bóg jest Bogiem ponad Oranem, Bogiem jest Camus; to on
rozdziela karty życia i śmierci decydując, kto umrze a kto przetrwa. I
nie zarazki moszczące się w rynsztokach i sypialniach Oranu zabijają,
tylko Albert Camus-pisarz. Więcej - Albert Camus-Bóg. Dlatego jego
powieść nie ma (podobnie, jak ludzkość), jednego bohatera. Owszem, Rieux
jest postacią pierwszoplanową ale także dziennikarz Tarrou, doktor
Castel, niedoszły samobójca Cottard i ów kosteryczny staruszek plujący
na koty. Więc Rieux nie jest bohaterem zdarzeń w czas zarazy, tylko ich
pierwszoplanową figurą; prawdopodobnie dlatego, że Camus-autor,
Camus-człowiek go polubił.
Kiedyś,
w jakiejś nieznanej, odległej przeszłości inny Rieux, w innych
okolicznościach i towarzystwie głośno raz pierwszy wypowiedział sprawcze
słowo „Bóg” i wówczas także: Dokonało się! Consummatum est! Magiczna
siła Słowa objawiła ludzkości Moc, która nie powoduje trzęsień ziemi,
nie decyduje o naszych świętościach ni zboczeniach; nie zarządza gradem,
powodziami, wojnami, pandemiami ani tym, która córek ludzkich zostanie
zbrukana a który syn człowieczy świętym. Moc, będąc Słowem jest
wszystkim: nami i całym naszym Wszechświatem z jego hekatombami
szczurzych i ludzkich ofiar zdychających w ów czas orańskiej zarazy.
Dlaczego? C’est la vie.
SŁAWOMIR MAJEWSKI
.
. . . Apokalipsa-Jan Strządała.
OdpowiedzUsuń. ". A na horyzoncie wiek XX jak olbrzym na glinianych nogach, niesie w brudnych dłoniach, białą hostię atomu,Potyka się o kamienne tablice,Hostia upada, w chwilę
później detonacja . . "