„Świat
należy do tych, co umieją skrupuły wyrzucić za okno”.
Tak
pisał Tadeusz Dołęga-Mostowicz wkładając powyższą sentencję w
kategorie widzenia świata przez jednego z najsłynniejszych swych
literackich bohaterów…
A
dziś? Co napisałby dziś?
Kiedy
myślę – Tadeusz Dołęga-Mostowicz słyszę gdzieś w tle tekst
współcześnie odtwarzanej piosenki zespołu Elektryczne Gitary
Czy
ktoś się przyzna, że w nim jest Dyzma?
Bo taki jest czas, ile Dyzmy w nas.
Wiem, niestety, że nikt
się nie przyzna.
W
czasach kiedy Autor pisał „Karierę Nikodema Dyzmy” słowo gówno
uchodziło za tak wulgarne, że kropkowano je w tekstach. Dziś
standardy kultury i granice jej wyznaczone przesunęły się o wiele,
wiele dalej. Wolno więcej, a właściwie – prawie wszystko. Dyzma
– pozostał ten sam. Różnica polega chyba tylko na tym, że
współczesny Dyzma: po pierwsze nikogo aż tak nie razi, po wtóre
wolno mu również - o wiele, wiele więcej…
Tadeusz Dołęga-Mostowicz
– gdyż o nim chcę zdać sprawę – napisał rzecz jasna mnóstwo
innych powieści. Jego twórczość – o ironio – przeszła do
historii literatury wbrew wszystkim: krytykom, cynikom oraz
standardowym wyśmiewaczom kultury niskiej czyli takiej: dla
maglarek, pensjonarek i kucharek. O, przepraszam za seksizm – dla
maglarzy, pensjonarek (brak odpowiednika) i kucharzy. Nie ten język?
Język był i jest taki jak Rzeczypospolitej wychowanie. A dziś
żadnego wychowania już nie ma. Dziś świat należy do tych …
No,
mniejsza z tym – wiemy przecież, do kogo należy.
Tadeusz
Dołęga-Mostowicz urodził
się w rodzinie ziemiańskiej 10 sierpnia 1898 w Okuniewie, w guberni
witebskiej, zginął natomiast 20 września 1939 w miejscowości Kuty
na Pokuciu. Krótkie to było życie, ale jakże intensywne i
aktywne. Był popularnym (dziś powiedzielibyśmy sprzedawanym
masowo) polskim pisarzem, prozaikiem i scenarzystą. Autorem
kilkunastu powieści.
Synem
Stefana i Stanisławy z Potopowiczów.
Wychowany
się w atmosferze dobrobytu.
Sam
Mostowicz ujął to tak:
„Fatalną
właściwością moich dziecinnych marzeń i pragnień było to, że
wszystkie bardzo szybko … urzeczywistniały się. Jakże można
długo cieszyć się nadzieją, że człowiek zostanie stangretem,
gdy już w ósmym roku życia umie nieźle powozić parą koni, a
nawet tandemem. Cóż zostanie z marzeń o szoferce, gdy już w
jedenastym roku, z trudem sięgając nogami do pedałów, kieruje się
autem. (…)
I
tak już szło dalej. Po zaznajomieniu się z historią Powstań,
chciałem zostać spiskowcem. Ale już od pierwszych klas
gimnazjalnych należałem do tajnych organizacji patriotycznych,
ponosząc wszelkie tego konsekwencje.
Z
kolei zachwycony »Trylogią« Sienkiewicza, widziałem siebie z
szablą w dłoni w brawurowej szarży kawaleryjskiej. Byłem jeszcze
gołowąsem, gdy i to marzenie się ziściło (wojna polsko-sowiecka
1920). To samo z kierowaniem wielkim dziennikiem politycznym”.
Ta
wypowiedź dobrze oddaje świat Dołęgi-Mostowicza i jego ogólny
zarys stosunku do życia. Mało jest materiałów biograficznych tej
ciekawej postaci. Wywiadów udzielał bardzo, ale to bardzo
niechętnie. Wracając do faktów - w
1915 roku ukończył gimnazjum w Wilnie, a
następnie
rozpoczął studia na Wydziale Prawa
Uniwersytetu
w Kijowie. Należał w tym czasie do
konspiracyjnej
Polskiej Organizacji Wojskowej. Wojna, a potem Rewolucja odcisnęła
się mocno na losach Rodziny Mostowiczów (herbu Dołęga- stąd
pierwszy człon nazwiska).
W
końcu, po wielu perypetiach, trafił w 1918 roku do Warszawy,
gdzie
zaciągnął się ochotniczo do wojska. Brał udział
w
wojnie polsko-bolszewickiej.
W
latach 1922-1926 był współpracownikiem, a
następnie
redaktorem dziennika „Rzeczpospolita”.
Jako
felietonista
używał wówczas pseudonimu C. hr. Zan.
I jak chrzan – był ostry oraz - dla wielu – nie do wytrzymania.
„Ja
nie piszę, tylko zarabiam
– mówił Tadeusz Dołęga-Mostowicz. – Gdy
zarobię wystarczająco dużo i zbiję majątek, wezmę się do
pisania czegoś wielkiego i prawdziwego. Myślę, że nastąpi to,
gdy skończę pięćdziesiątkę”.
Nie
było mu dane słowa dotrzymać. Jako człowiek swojej epoki nie
potrafił skrupułów wyrzucić za okno.
Relacje ze śmierci 41
letniego mężczyzny są dość różne. Generalnie wiemy, że musiał
zachować się i zginąć w sposób godny i wielki, gdyż żegnał go
tłum ludzi, a historia oddała mu to co zabrała za życia –
ogromny szacunek.
Sprzeczne opisy śmierci
udało się częściowo zweryfikować, zwłaszcza po ekshumacji.
Mostowicz przecież nie zginął jak tchórz i uciekinier. Chciał –
jak to zawsze On – pomóc ludziom, na coś się przydać, coś
zorganizować. By wreszcie spełnić swój żołnierski obowiązek.
To z dzisiejszej perspektywy fantastyczna postawa. Musimy też,
uzmysłowić sobie kontekst prozaiczny – miał w 1939 roku ponad 40
lat i był bardzo, ale to bardzo, bogaty. Zaszczytny obowiązek
obrony Ojczyzny … mógł go po prostu (z pomocą ….) ominąć.
Nie chciał tego. A ludzie to docenili.
Owszem, zaznał ogromnej
popularności, ale z powodu niemiłosiernego wyszydzania stosunków
panujących w Rzeczypospolitej , a zwłaszcza wśród jej elit, był
traktowany wręcz jak paszkwilant, który podważa zasługi
sanacyjnych osobistości oraz zaufanie do ich działań „na rzecz
państwa i narodu”. Ta śmierć – jako prostego żołnierza,
wypełniającego do końca powinność, a do tego od kul
zdradzieckiego okupanta zza wschodniej granicy – ten szacunek mu
oddała. Jak już wspomniałem oddała mu też go historia. Historia
jednak, jak wiemy, jest bezosobowa, niczego nie odda bez siły
sprawczej w postaci … ludzi. Ludzkiej pielęgnacji wydarzeń. Tych,
którzy podziwiają i pamiętają. W przypadku naszego Autora byli to
między innymi: Kardynał Stefan Wyszyński oraz Jarosław
Iwaszkiewicz. Pogrzeb na Powązkach odbył się w roku 1978…
Właściwie muszę tu
poczynić pewną dygresję i nawiązać do felietonu Igora Wieczorka
zamieszczonego w numerze 48/13 (171) E-tygodnika Pisarze.pl pod
tytułem „Na żyznym rozległym polu”. Autor rozważa ni mniej ni
więcej – przez czysty przypadek jak mniemam – owo oburzenie elit
na kogoś pokroju Dołęgi-Mostowicza. Przybliża nam też postać
Pasquino i jego niezwykłą historię. Ocenia wzajemne obrzucanie się
błotkiem oraz sądy ex cathedra jako bezproduktywne, gdyż wartości
dzieł i tak ocenią: czas i historia, a w zasadzie też ludzkie
zapotrzebowanie na to, co chcą przeżyć i uznać za Sztukę. Temat
jest bardzo – tytułowo – szeroki i rozległy. Mądrze podany i
dyskusyjny. Czego jednak Igor Wieczorek nie napisał? Otóż nie
napisał, że dzisiejszą kulturę masową możemy podzielić: na
kulturę masową i pseudokulturę. (Też masową). Kultura masowa
dostarcza – (podkreślę!!!) dobrej – rozrywki. Przykładowo
filmy o Jamesie Bondzie są ewidentnie objawem kultury masowej, acz
mają w sobie znamiona wartości nie obcych inteligentnemu
człowiekowi naszych czasów. Polecam zwłaszcza tytuł „Jutro nie
umiera nigdy” („Tommorow never dies”). Twórcy filmu byli chyba
bliżej prawdy o współczesnym świecie, niż im się zdawało.
Magnat medialny manipulujący wydarzeniami światowymi dla własnych
korzyści? Brzmi znajomo. Jest wielce prawdopodobne. Nie wszyscy
zrozumieli tekst Igora, ale cóż, trudno wymagać od betonu, aby
wyrosła na nim trawa. Na drugim biegunie kultury masowej plasują
się właśnie celebryci, którzy nie niosą za sobą żadnych
wartości, a jedynie własną „pseudowartość”. Ich odbiorcy to
niestety kompletny kultury upadek i trudno takich celbryckich
konsumentów dopisać do odbiorców „kultury masowej” … To
odbiorcy jakiejkolwiek przyswajalnej papki, a nie żadnej kultury.
Fakt, że ta papka podpisuje się słowem „kultura”, wcale nie
świadczy, że w ogóle nią jest. A że chcą oni to tak nazwać –
to już ich problem. Gorzej z tymi, co w to wierzą, że to kultura.
W
czasach Tadeusza Dołęgi-Mostowicza przejawem kultury masowej były
właśnie książki pisane przez wyżej przywołanego Autora. To nie
przypadek, że niosły za sobą pewne prawdy uniwersalne. Prawdy,
które i dziś pokazują, że Mostowicz jednak był fenomenem na
miarę epoki, że jego bohaterowie funkcjonują nadal, tylko w innym
przebraniu i kontekście. Czas zatem dowiódł, że komercyjny sukces
Mostowicza nie kłócił się z wartością jego pisarstwa. Pisał po
prostu ciekawie i zajmująco. Poruszał sprawy – było nie było –
ważne. Czytali go wszyscy: kucharki, kierowcy, arystokratki i
inteligencja. Kino sprawiło, że historie te utrwaliły się w
świadomości odbiorców, ale i fakt uniwersalności powołanych do
życia bohaterów. Pytanie jednak brzmi czy przypadkiem Autor ten nie
trzymał się nazbyt blisko prawdziwego życia i owi bohaterowie nie
byli w najprostszy z możliwych sposobów po prostu z tego życia
wycięci i opisani… Zatem życie w zasadzie samo powołało na
bohaterów te postacie, a Dołęga-Mostowicz nadał im tylko rys
literacki tworząc sprawne i ciekawe fabuły opowieści. To się - po
prostu - świetnie czytało. Podkreślić jednak należy to, co
powiedziałem przy okazji dygresji na temat felietonu Wieczorka –
literatura tworzona przez Dołęgę-Mostowicza niosła za sobą
refleksję i namysł. Inaczej by nie przetrwała. To nie była
najtandetniejsza szmira. Inaczej żaden film nie powołałby jej
ponownie do życia i nie byłoby szansy na ciąg dalszy.
Słowem przykład
Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, jako literata, jest bardzo potrzebny i
bardzo właściwy do zadumania się nas obecnym życiem literackim w
Polsce. Koledzy odmawiali mu talentu, nazywając jego twórczość
„literaturą wagonową”, „brukową” czy „powieściami dla
kucharek”. Zapewne takową była. Drugim dnem prawdy jest jednak
to, że była też warsztatowo zrobiona genialnie. To, możemy już
dziś powiedzieć z całą pewnością – czas i historię (póki
co) Dołęga-Mostowicz przetrwał. Prezes Dyzma był, jest i będzie.
(…)
Pisanie prawdy o elitach
nigdy nie jest łatwe. Niesie za sobą bagaż krzywd, które stają
się udziałem autora ośmielającego się opisywać realia. Jest też
poczytne, co drażni wielkich tego świata, (czy też za wielkich się
uważających) … bądź nawet określmy to: „tego
światka”,
gdyż światek ów tak się skurczył, że może go już nie ma? Nie,
nie. Jest na pewno i będzie zawsze.
Życiorys
Dołęgi-Mostowicza to materiał na film bądź obszerną powieść o
zacięciu sensacyjnym. Początki w Warszawie były bardzo trudne.
Pierwsze typy spod ciemnej gwiazdy opisywane przez Autora pochodziły
najprawdopodobniej z życiowego doświadczenia, z obserwacji. Pióro
czerpało z życia. Mieszkał wówczas (po roku 1922 i demobilizacji)
w jakichś spelunkach – podejrzanych, zatłoczonych, jazgotliwych.
Musiał jednak zacząć mieć tego dosyć. Sytuacja odmieniła się
radykalnie, kiedy przeprowadził się do wuja - Zygmunta Rytla na
ulicę Grójecką 40. Było to w 1924 roku. Nie wiadomo na ile wuj
pomógł Autorowi w angażu do Rzeczpospolitej. Biografowie wyrobili
Mostowiczowi legendę kariery „od zecera do milionera”. Efektowne
to i ładne, aczkolwiek widziane ex post. Finalnie - tak się jednak
nie wydarzyło. Literackie gawędy oraz środowiskowe plotki
utrwalają miłą dla oka – taką właśnie - legendę. Tworzą
pewien mit. Z drugiej strony kim byśmy byli bez takich mitów?
Zaczynał zatem jako
zecer w drukarni dziennika „Rzeczpospolita”, z czasem zaczął
pisać krótkie wiadomości, potem jako C.h.rzan
tak się spodobał, że zaczął pisywać regularnie. Uważano go za
przeciwnika Piłsudskiego. Co raczej częściowo stanowi prawdę,
gdyż krytykował on nie samego Marszałka, ale jego otoczenie, a
wiemy kim Marszałek potrafił się … otoczyć… Historia zresztą
pokazała to dobitnie w roku 1939.
W
swoich krytykach dżentelmenów sanacji doszedł jednak do takiego
punktu, w którym stał się celem brutalnego pobicia przez
nieznanych
sprawców.
Sprawcy (znani-nieznani) wcześniej sugerowali zmianę tematyki
felietonów, ale Mostowicz nie ugiął się presji. Gorzko za to
zapłacił. Ledwo żywy został uratowany z glinianki w Jankach.
(według innych źródeł w Łomiankach – złośliwi?). Uratował
go chłop powracający z pola. Zawiózł do domu wuja, a tam już
zajęli się nim lekarze. Ta historia posłużyła później za kanwę
„Znachora”. Dołęga w odróżnieniu od profesora Wilczura
zachował jednak świetną pamięć i zrobił z niej użytek.
W
zasadzie napastnicy osiągnęli cel. Utrata zdrowia spowodowała
wycofanie się z publicystyki, a Mostowicz już do końca życia
chorował na serce. Całą energię skoncentrował na pracy
literackiej. Warto było. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, gdyż
poczytność skutkowała rewelacyjnymi zarobkami, a w przenośni,
gdyż tematyka książek była tak popularna, iż rozprzestrzeniała
się ponad możliwość wyobrażenia. Scenariusze u niego zamawiali
nawet producenci z Hollywood.
W
tym miejscu warto też pokusić się o małą dygresję do Polski
obecnej. Tadeusz Dołęga-Mostowicz i jego felietonowa złośliwość,
cięte riposty oraz zdolności polemiczne powodowały szał w
gremiach ówczesnej opozycji politycznej. Odwracając optykę
spojrzenia Mostowicz wcale nie był, tak jakby to pozornie wyglądało
zaangażowanym ideologiem chadecji. (a taką opinię miała
Rzeczpospolita). Co najwyżej akceptował w swych felietonach pewne
postulaty. W roku 1931 stwierdził:
„Otóż oświadczam,
że nigdy nie byłem nie tylko endekiem, lecz żadnym partyjniakiem
partyjnym, czy partyjniakiem bezpartyjnym – nie byłem, nie jestem
i nie będę. (…) Czy
naprawdę w Polsce nie wolno dziś być człowiekiem na własną
odpowiedzialność, czy naprawdę nie wolno własnymi oczami patrzeć
na współczesne życie i mieć o nim własne zdanie.”
Takie słowa mogłyby
zostać wypowiedziane i dziś przez wielu Polaków. Sam bym się pod
nimi podpisał. Acz, rzecz jasna, zrobić to mogą Ci, którzy
jeszcze mają własne oczy. (i własne zdanie – nie kalkowane z
telewizora). Oczywiście takie postawy mnożą się w atmosferze
konfliktu. Dziś ten konflikt jest też (jak przed wojną) podsycany.
Ciekawym tematem jest to, przez kogo… Dziś polaryzuje się
postawy, a jednocześnie, kiedy mówi się swoim głosem cała
publika kierująca się myśleniem szablonowym i stadnym, po prostu
musi tych zbyt samodzielnych gdzieś: przylepić, przyporządkować
bądź zakwalifikować. Samodzielność jest dla stada groźna. Mówi
tak podstawowe prawo buszu. Tyle, że wierzymy w potęgę
cywilizacji, a nie buszu.
Istnieje też i inny
aspekt problemu. W kakofonii informacji jej fałszerstwo czy
manipulacja są sprawą dość łatwą, często geometrycznie
powielaną. Świadomy odbiorca też może się w tym pogubić.
W
1931 Dołęga-Mostowicz zaczął drukować w gazecie ”ABC”
najgłośniejszą swoją powieść ”Kariera
Nikodema Dyzmy”. Sposób,
w jaki przedstawił ówczesną elitę był swego rodzaju zemstą na
grupie sanacyjnej za wcześniejsze pobicie.
Fragmenty powieści
zostały skonfiskowane. Interwencja cenzury spowodowała jednak, że
o Mostowiczu i jego powieści zaczęło być głośno. I tak, z dnia
na dzień rodziła się legenda pisarza. - To ”self made man”,
człowiek, który sam siebie stworzył. Tadeusz Dołęga-Mostowicz
miał niezwykłą łatwość pisania. Od 1931 do 1939 wydrukował 17
powieści. Był przewidujący, zdawał sobie sprawę z roli, jaką
zacznie odgrywać sztuka filmowa, dlatego np. ”Znachora” napisał
właśnie jako scenariusz filmu. W połowie lat 30tych zaczęto
filmować jego powieści, drukowano je w odcinkach, Mostowicz zaczął
zarabiać bajońskie sumy, ok. 15 tys. miesięcznie, a dolar
kosztował wtedy 5 zł. Ale mało kto wie, że prowadził działalność
charytatywną, pomagał, bardzo wielu ludziom, fundował stypendia.
Zaczynał w obskurnym mieszkanku na Pradze, a skończył jak
milioner. Co o swej popularności sądził sam zainteresowany?
„-
Ze względu na poczytność moich utworów, krytyka łaskawie
połączyła ich popularność z prostotą języka, znajdując dla
mnie wytłumaczenie, jako dla karmiciela szerokich mas”
Warto zatrzymać się na
chwilę przy wątku cenzury. Wydaje nam się dziś w Polsce, że ten
etap mamy za sobą. W jak wielkim jesteśmy błędzie pokaże
przyszłość i czas. Obecne elity też boją się „całej prawdy”,
którą usiłują kształtować medialnie w sposób dla siebie
wygodny.
Cenzura pozostała
niezmienna, zmienił się jedynie Cenzor – przestał być
aparatczykiem systemu „socjalistycznej ojczyzny” – wyłonił
się jak feniks z popiołów po PRLu. Teraz cenzuruje „w białych
rękawiczkach” poprawności politycznej. Tylko czasami ABW wpadnie
z rana tu i tam, ale to incydentalne. Obecnie każdy tytuł czemuś,
bądź komuś służy. Nie drukuje się tam tekstów odbiegających
od pewnej linii (programowej?). Odnosi się wrażenie, że „czwarta
władza” przestaje powoli istnieć. Zresztą obecnie już prawie
cała prasa jest w rękach zachodnich. Ściślej w
zachodnioeuropejskich. Nie będę wątku rozwijał ponieważ nie chcę
podążyć śladami Mostowicza. Wolę fotel w gabinecie, niż
gliniankę w Łomiankach. (albo Jankach)
Cenzura miała wiele
powodów do wniknięcia w „Karierę Nikodema Dyzmy”. Nie tylko
satyrę na polityków. Można do tego dołożyć służalczą rolę
policji. Dla wydawców pióro Tadeusza Dołęgi-Mostowicza warte już
jednak było każdych pieniędzy oraz przeciwstawienia się cenzurze.
Zresztą cenzura Dołęgi-Mostowicza dotknęła i po śmierci - w
czasach PRLu. Wersję śmierci przedstawiano w taki sposób, że
dosięgła go kula polskiego patrolu. Cóż, takie były czasy. Nie
wolno było drażnić bratniego narodu. Ataki na elity przedwojenne
bardzo pasowały twórcom „socjalistycznej demokracji”. Życie i
śmierć Mostowicza już jakby trochę mniej.
Warte podkreślenia jest
też to, że Autor nie uległ majątkowi oraz pieniądzom, które
zarabiał. Traktował je jako środek płatniczy – środek, do
jakiegoś celu. Nie był skąpy. A owa cecha jest bodaj jedną z
gorszych przypadłości ludzi dobrze sytuowanych.
Mostowicz był tytanem
pracy. Drukowanie powieści w odcinkach wymagało wielkiej
dyscypliny. Wymagało organizacji. Tu nie było czasu na opóźnienia,
obsunięcia i niedopatrzenia, jakże typowo polskie epoki już
powojennej.
Kolejne powieści biły
rekordy poczytności. Ostatnia brygada (druk w odcinkach 1930, wyd.
książkowe 1932), Kariera Nikodema Dyzmy (1932), Kiwony (druk w
odcinkach 1932, wyd. książkowe 1987), Prokurator Alicja Horn
(1933), Dr Murek zredukowany i Drugie życie doktora Murka (1936),
Znachor (1937), Profesor Wilczur (1939), Pamiętnik pani Hanki
(1939). Wymieniłem kilka wybranych tytułów w układzie
chronologicznym.
Czy
był „rzemieślnikiem doskonałym”? Z pewnością tak. Fenomen
Dołęgi-Mostowicza zaskakuje do dziś. Jego „kultura masowa”
weszła do obiegu powszechno-mentalnego za sprawą postaci Nikodema
Dyzmy. A właściwie za sprawą adaptacji filmowych. Film z roku 1956
z Adolfem Dymszą nie był tak bardzo udany, jak serial, w którym
zagrał Roman Wilhelmii (1936-1991). Jego kreacja była
arcymistrzowska. Spotkałem się nawet ze zdaniem, że właśnie ta
kreacja aktorska zasługuje na miano Oskara. To prawda. Znamiennym
jednak jest, że Dyzma przetrwał władców, ustroje, czasy i
zdarzenia. Nadal ma się świetnie, by nie powiedzieć – coraz
lepiej.
„Ten
pan Dyzma ma trafne podejście do życia: chwyta je za grzywę i wali
w pysk!”
„ -
panie Dyzma, szczerze gratuluję. Szczerze. Gdybyśmy mieli w kraju
więcej ludzi takich jak Pan, drogi przyjacielu, co to umieją nie
dać w swoją kaszę dmuchać, inaczej byśmy stali. Potrzeba ludzi
silnych”
Pisarstwo Tadeusza
Dołęgi-Mostowicza przetrwało. Jego życie nie poszło na marne.
Tragiczna śmierć była rodzajem świadectwa. Intensywność
trwania, tworzenia oraz swojego rodzaju walka z głupotą, chamstwem
i prostactwem, w sposób jasny i zrozumiały przyniosła efekty.
Finalna scena z Dyzmy jest puentą przesłania jakie nam zostawił na
obecne czasy… Kiedy już Dyzma odrzuca propozycję objęcia
stanowiska premiera, a elity są ogromnie zdumione, wręcz zszokowane
… :
„— Milczeć! —
wrzasnął Ponimirski i jego blada twarzyczka chorowitego dziecka
zrobiła się czerwona z wściekłości. — Milczeć! Sapristi! Z
was się śmieję! Z was! Elita Cha, cha, cha… Otóż oświadczam
wam, że wasz mąż stanu, wasz Cincinnatus, wasz wielki człowiek,
wasz Nikodem Dyzma to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny
łajdak, fałszerz, i jednocześnie kompletny kretyn! Idiota, nie
mający zielonego pojęcia nie tylko o ekonomii, lecz o ortografii.
To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania!
Przyjrzyjcie się jego łużyckiej gębie i jego prostackim manierom!
Skończony tuman, kompletne zero! Daję słowo honoru, że nie tylko
w żadnym Oksfordzie nie był, lecz żadnego języka nie zna!
Wulgarna figura spod ciemnej gwiazdy, o moralności rzezimieszka.
Sapristi! Czy wy tego nie widzicie? Źle powiedziałem, że on was za
nos wodzi! To wy wywindowaliście to bydlę na piedestał! Wy ludzie
pozbawieni wszelkich rozumnych kryteriów! Z was się śmieję,
głuptasy! Z was! Motłoch!…
Istotnym jest również,
co następuje potem. Istotnym i znamiennym… (!)
— Co
to znaczy? — zapytał. — Kto to ten pan?
Pani Przełęska
odezwała się:
— Niech pan wybaczy,
panie dyrektorze, to mój siostrzeniec, a szwagier prezesa. Zwykle
bywa spokojny… jest niespełna rozumu.
— To wariat —
wyjaśnił wojewoda.
— Biedny chłopak —
westchnęła panna Czarska.
— Aha — uśmiechnął
się doktor Litwinek — no, oczywiście, wariat.
No,
oczywiście – wariaci. Jastrząb, Różycki, Walter i kilku innych…
Państwo wybaczą, zwykle bywamy spokojni, ale teraz lamentujemy,
fatalizujemy i wygłaszamy jakieś dziwne sądy oraz uwagi…
Kasandryczni, meczący, paskudni. Trzeba nam wybaczyć
Czy
ktoś się przyzna, że w nim jest Dyzma?
Bo
taki jest czas, ile Dyzmy w nas.
Bohater Mostowicza wciąż
inspiruje. Pozwolę sobie przywołać film Jacka Bromskiego „Kariera
Nikosia Dyzmy”. Film warsztatowo właściwie zły. Słaby. Zbyt
wiele w nim pastiszu, przerysowań i groteski. To jednak nie cała
prawda o tym obrazie. Reżyser być może porwał się z motyką na
Księżyc. Trudno po serialu z lat 80tych, o którym wspomniałem
zrobić dobry film w tym temacie. Jednak Bromski perfekcyjnie oddał
dzisiejszą polską rzeczywistość. Dołożył (i słusznie):
biznesmenom, ich pochodzeniu, politykom, również ich pochodzeniu,
elitom, policji, dziennikarzom, lekarzom i … właściwie wszystkim,
którzy tę rzeczywistość tworzą. Którzy tworzą cały chory
system i utwierdzają go w egzystencji, bo tak im pasuje. Warto to
zobaczyć pod tym kątem. Są tam sceny ż życia (polskiego
ćwierćwiecza 89-14) wyjęte, których nie zobaczymy w „polskich”
mediach. Tudzież o nich nie przeczytamy. Nepotyzm, korupcja,
kolesiostwo, układy i układziki, teczki, sfery, maniery, genezy i
tak dalej… Pod tym kątem obraz – jak wspomniałem –
perfekcyjny. Szkoda, że przemilczany. A przemilczany, gdyż otarł
się zbyt blisko prawdy. Czytałem recenzje jakie ukazały się po
premierze, potem zobaczyłem film. Tego, co tu napisałem nie napisał
nikt. Przypadek? W Polsce obecnej nie ma takich przypadków. Celowo
przemilczano ten aspekt filmu. I powtórzę – szkoda. Choć jest
szansa na odwrócenie tej tendencji.
To,
co jawi się nam dziś w pełnej jaskrawości to Polska
Dyzmy.
Polska Barei - unowocześniona, uładzona, dorobiona . Prezes Dyzma
pławi się na salonach. Dziś nie odrzuciłby propozycji. Żadnej.
Dziś świat należy do tych, co umieją skrupuły wyrzucić za okno…
A
My…? Tak, my. My stoimy pod tym oknem i przyjmujemy na siebie te
pomyje skrupułów wylewane na nasze cierpliwe i dumne głowy.
Niektórzy z nas udają, że to opady atmosferyczne. Inni nazywają
rzecz po imieniu. Rzeczą – coraz bardziej - Pospolitą.
Oj,
miałby dziś Tadeusz Dołęga-Mostowicz o czym pisać. O jego
talencie niech zaświadczy fakt, że współczesna literatura nie
objawiła nam, póki co, kogoś Jego pokroju… Tylko czy taki
Mostowicz, jakiego znamy, trafiłby dziś do ludzi
łaknących kultury?
Obawiam się, że nie.
Andrzej
Walter
.