Angelina Sielewicz
Rozdział 1
Pamiętam,
jak Wengerowie mieszkali w domu na obrzeżach Paryża. Na
przedmieściach, na których niewiele było do roboty. W ich
miejscowości znajdowała się bulanżeria i fryzjer, może kilka
kafejek, ale nie więcej niż trzy. Był także kościół, merostwo,
szkoła, ale nie były to miejsca, które miałby jakiekolwiek
znaczenie dla Wagnerów. Było higienicznie-estetycznie, jak na to
lepszych paryskich przedmieściach. ZGODA, nasi bohaterowie mieszkali
na wsi, w domu z widokiem na pole, po którym jeździły traktory, a
na nich jeździli mężczyźni, a na mężczyznach kobiety. Tak,
rolnicy także lubią sobie pofiglować. Raz w przyczepie przyłapano
dwóch panów w gumiakach. Zadowalali się pod plandeką. Gdybyście
tylko widzieli, jak w pośpiechu zapinali szelki swoich
ogrodniczek... Niestety z okna domu Wengerów nie można było tego
dostrzec, co czyniło mieszkanie na wsi jeszcze nudniejszym.
Pozostawało
więc pielenie ogródka, koszenie trawy i przycinanie żywopłotu.
Zawsze jakąś atrakcją wydawało się nazbieranie jabłek z
przydomowej jabłonki i nakarmienie nimi okolicznych koni. W pobliżu
była stadnina, ale oni nie jeździli konno. Jeździli za to na
rowerze, ale też nieprzesadnie za często – może dwa, trzy razy
do roku. I to na stacjonarnym. Prawda jest taka, że woleli długie
spacery i kolacje przed ekranem komputera. Dużo pracowali, Delfina
jako grafik, Alex jako informatyk.
Mieli
na posesji basen, ale z niego nie korzystali. Gdy pewnego dnia ona
postanowiła go wyczyścić, stanowczo jej odradzał. Był święcie
przekonany, że pływają w nim zdechłe koty. W końcu nikt z basenu
nie korzystał od czterech lat, od momentu kiedy się tutaj
wprowadzili. Argument z kotami wyśmiała, basen wyczyściła i nawet
nalała do niego wody. Ale zanim się nagrzała, minęło lato.
Alex
i Delfina pobrali się, gdy byli jeszcze na studiach. Rodzice Delfiny
pozwalając jej studiować w Paryżu, nareszcie mieli przestrzeń,
jakiej od zawsze chyba pragnęli. Po jej wyprowadzce natychmiast
przystąpili do remontu domu na północy Bretanii. Pokój ich córki
stał się teraz gabinetem jej matki. Powiesiła w nim bordowe
zasłony w esy floresy oraz reprodukcję Maneta, na koniec
przytaszczyła – za pomocą sąsiadów płci męskiej – wielki
kredens po swojej babce. Czyniąc tych kilka prostych kroków,
sprawiła, że droga powrotu Delfiny do domu została zamknięta.
Jej
córka gdyby była swoją matką, już dawno miałaby dzieci. To było
głównym problemem matki, na który skarżyła się wszystkim
plotkarom z miasteczka; ubolewała, że jej pierworodna zamiast wyjść
za mąż, rozpoczyna kolejny kierunek studiów. Gdy więc Delfina
poznała Alexa, matka postanowiła sobie za cel oddać swoją córkę
w jego ręce albo oddać jej rękę jemu, czy jak to się mówi.
Delfina długo się opierała, nie po to wyjechała do Paryża, żeby
teraz słuchać matki. Ale żeby mieć święty spokój, zaręczyła
się z Alexem, choć sama nie pamiętała, czy to ona mu się
oświadczyła czy on jej.
W
tym okresie wiele balowali, mieszali whiskey z marihuaną i nie
tylko. Gdy przyjaciele i rodzina pytali się ich o okoliczności
zaręczyn, no, jak to było, opowiadajcie, oboje uśmiechali się
niezręcznie, odpowiadając, że zaręczyli się podczas przyjęcia
bożonarodzeniowego u ich przyjaciół. To była wersja, której się
trzymali, bo akurat tego byli pewni i to brzmiało na tyle dobrze, że
każdy mógłby to usłyszeć. Gdy ktoś z zadających pytania
podsuwał im gotowe rozwiązania, zwykle odpowiadali tak.
-
Podczas świąt, tak?
-
Tak.
-
Ale romantycznie.
-
Chyba tak.
-
Ale w jakim momencie? Rozmawialiście, tańczyliście?
-
Tak, rozmawia…
-
Tańczyliśmy.
-
Rozmawialiśmy w tańcu.
-
I tak po prostu Alex zapytałeś?
-
Tak. To proste pytanie.
-
I prosta odpowiedź.
-
Nic w tym trudnego, trzeba tylko wyczuć odpowiedni moment.
Odpowiednim
momentem tak naprawdę była kulminacja możliwości obydwojga, jeśli
chodzi o spożycie ponczu. Wylądowali razem w toalecie, bynajmniej
nie po to, by robić to, co dwoje młodych ludzi na filmach. Delfina
zafundowała muszli klozetowej coś, co jeszcze wczoraj znajdowało
się w muszlach: mule. Alex zwymiotował chyba cały zapas lodówki,
której drzwi kilka dni temu na siłę domykali. W tych
okolicznościach, gdy patrzyli na siebie, załzawionymi oczami,
postanowili się pobrać. Tak Delfina i Alex, po pół roku
znajomości, otrzymali status zaręczonych, którym mogliby się
pochwalić na Facebooku, gdyby tylko byłby już wtedy
rozpowszechniony we Francji. Alex chciał zaoszczędzić i kupić
Delfinie pierścionek zaręczynowy na Ebayu, ale jego narzeczona
wybiła mu to z głowy. Stanęło więc na jasnym szafirze otoczonym
niewielkimi brylancikami kupionym u jubilera.
Znając
matkę Delfiny, nie trudno się domyśleć, że po zaręczynach
zaczęła naciskać na ślub. Delfina i Alex zbywali ją jednak, ale
kiedyś, po cichu, wzięli ślub jedynie w obecności świadków. Za
trzeciego świadka robił pies. Skoro do wielu sklepów i restauracji
zabiera się psy – pomyślał raz Alex – to czemu by nie zabrać
naszego psa na ślub? Delfina nieraz potem myślała, że
przygarnięcie teriera o imieniu Thierry było dobrym pomysłem, bo
gdyby nie pies, być może zdecydowaliby się na dziecko. Ta forma
trójkąta wyjątkowo pasowała obojgu. I już tak zawsze miało być.
Niestety Thierry, po przeprowadzce do piątej zony aglomeracji,
został przejechany przez samochód.
W
piątej zonie, jak już zostało wspomniane, życie płynęło
niespiesznie. Alex wolał ćwiczyć swoje palce, stukając w
klawiaturę, zamiast doprowadzając nimi Delfinę do rozkoszy, jak
zwykł to robić na początku ich znajomości. Byli już cztery lata
po ślubie, spadek po wujku i awans Alexa pozwolił im kupić na
kredyt niewielki dom w Varennes-Jarcy. Lubili to miejsce, było
spokojne, uroczy był w nim kościół, tuż obok merostwa, który
otwierał się tylko w niedziele i to raz w miesiącu, podczas mszy.
Przed stopami merostwa, do którego prowadziły jasne, kamienne
schody, płynął ni to strumyczek, tryskała ni to fontanna. Raz
woda przybrała czerwonawy kolor. Jacyś nastolatkowie w noc
sylwestrową pozbyli się nadmiaru czerwonego wina w dość nietypowy
sposób. Francuzi nie lubią profanować wina, wolą go wypić, ale
nastolatkowie to przecież nie są jeszcze stuprocentowi obywatele.
Być może ze względu na takie głupie pomysły picie alkoholu od
2009 roku jest dozwolone we Francji dopiero od osiemnastego roku
życia.
Dni
w Varennes wypełniała im praca, długie dojazdy do niej w centrum
Paryża nie ułatwiały im nadrabiania w dziedzinie spędzania
wspólnego czasu. Delfina nawet w weekendy ślęczała nad
Photoshopem, pozbywając zmarszczek jakąś gwiazdę. Po co mam ją
fotoszopować, skoro ona i tak już jest w rzeczywistości
wyfotoszopowana, zastanawiała się Delfina, wygładzając fałdy na
bluzce, z której wyskakiwały sztuczne piersi. Alex próbował ją
od tego odciągnąć, ale jego żona upierała się, że to dodatkowe
zlecenie pozwoli szybciej spłacić kredyt. Czasami Delfinę
nachodziła myśl, że wiąże ich bardziej kredyt niż miłość.
Dlatego podchodziła wtedy do Alexa, gładziła go po karku,
ugniatała barki, po czym siadała mu na kolanach. Zaplątywała się
wtedy zwykle w kabel od słuchawek. Kupiła mu je, żeby nie słyszeć
ciągle przewodniego motywu z GTA czy innej gry, jaką sobie w danej
chwili jej mąż upodobał.
Dom
nie był wielki, ale na tyle duży, by mógł schować skarpetki
Alexa w kątach, pod kanapą, na dywanie. Delfina, zbierając
skarpetki, myślała o śmierdzących stopach, które chodziły po
dywanie. Dlatego prała go raz w miesiącu. Podczas jednego takiego
rutynowego prania, gdy jej mąż usiadł obok na kanapie i włączył
telewizor, Delfina zapytała go:
-
Kochanie, śmieci same wychodzą z kosza pod zlewem.
-
Zagnieździły nam się robale w kuchni? – zapytał zafascynowany,
jak gdyby Delfina zamiast o śmieciach oświadczyła mu, że wyszła
nowa gra komputerowa.
-
Mógłbyś go opróżnić?
-
Jasne, ale najpierw obejrzę Family Guya.
Delfina
dobrze wiedziała, co ta odpowiedź oznacza, ale uśmiechnęła się,
bo wiedziała, że to ona była tą osobą, której zależało na
utrzymaniu czystości. Domeną Alexa były raczej komputery, które
naprawiał błyskawicznie, jak ostatnio, gdy nieopatrznie ściągnęła
malware na swojego laptopa. Żartowała, że mąż informatyk przyda
jej się, gdy zrobi międzynarodową karierę i jej prace będą
wystawiane poza oceanem. W jej przypadku za oceanem oznaczało Wielką
Brytanię, którą oddzielał od Francji Kanał La Manche, notabene
stanowiący część Oceanu Atlantyckiego.
Kiedyś
zabrakło papieru toaletowego. To była zimowa niedziela, a więc
sklepy zamknięte. Wytrzymali bez papieru nawet w poniedziałek, bo
mieli za dużo pracy, by skorzystać z toalety. Potem – gdy tylko
mieli potrzebę – posiłkowali się papierem ręcznikowym. Gdy
natomiast tego zabrakło, Delfina musiała wyjąć z półki
serwetki, które kupiła specjalnie na zeszłoroczne Boże
Narodzenie. W środę, gdy Alex załatwił już to, co do niego
należało w toalecie, jak zwykle sięgnął dłonią na półkę
ułożoną z płytek tuż za muszlą klozetową. Jego ręka poczuła
wyjątkową miękkość materiału. Gdy serwetka znalazła się
jednak na wysokości jego wzroku, poczuł się jakoś dziwnie, że te
ładne renifery będą podcierać jego tyłek. „Delfina, ładne te
renifery, ale to ja już wolę ten różowy papier z pieskami” –
oznajmił po wyjściu z łazienki. Żona przytaknęła mu, spojrzała
na zegarek i zdecydowała, że dłużej tak żyć nie mogą. Środowa
wyprawa do sklepu po rolkę papieru toaletowego raz na zawsze miała
odmienić jej życie…
Gdy
Delfina weszła do marketu, jeszcze zanim doszła do sekcji z
mrożonkami, poczuła chłód. Ten rodzaj chłodu od dawna czuła
gdzieś wewnątrz siebie, ale nie miała czasu, by zastanowić się,
skąd on się bierze. Uważała, że nadmiar myślenia jest skutkiem
nadmiaru wolnego czasu, a na to nie mogła sobie pozwolić jako osoba
z kredytem. W większości przypadków myślenie było złe, bo
pozwalało zanurzyć się w depresji, a Delfina nawet nurkować się
obawiała, więc wszystkiego, co głębokie i pełne otchłani,
unikała jak ognia. Ognia zresztą też się bała.
Tego
dnia nie miała na sobie stanika. Biustonosze za bardzo ją drapały,
nosiła je więc tylko wtedy, kiedy sytuacja naprawdę tego wymagała,
jak na przykład rozmowa o pracę czy msza w kościele. Ponieważ
jednak i to, i to zdarzało się w jej życiu rzadko, przyzwyczaiła
się do nienoszenia biustonosza. To była jej manifestacja wolności,
wolności, za którą tęskniła, gdy spędzała wakacje u ciotki w
New Hampshire. Tam ludzie nie płacili podatków i nosili broń. I to
wydawało jej się piękne. Oczywiście, gdyby musiała zapłacić
2000 euro za godzinną wizytę w szpitalu, mówiłaby inaczej. Także
mieszkając w USA, nie otrzymałaby takiego wsparcia finansowego od
kraju jak w okresie, gdy przez pół roku nie mogła znaleźć pracy.
Ale i tak Stany Zjednoczone jawiły jej się jako świat idealny.
„Nasze babki uwolniły się od gorsetów, czas już najwyższy
uwolnić się od staników” – powtarzała koleżankom podczas
herbatek w bulanżerii. No cóż, każdy na różny sposób
manifestuje swą wolność.
Delfina
postanowiła być dobrą żoną i kupić Alexowi jego ulubiony papier
toaletowy. Od kiedy on lubi róż? – zaczęła się zastanawiać,
gdy szukała wzrokiem pożądanej marki papieru. Gdy sięgała po
ofoliowany zapas rolek na dwa tygodnie, niechcący strąciła wdowę
– samotnie stojąca na regale rolkę papieru. Rolka upadła na
podłogę i rozwinęła się, tworząc coś na wzór drogi, która
prowadziła tuż pod stopy jakiegoś mężczyzny. Bardzo ładne buty
– pomyślała. Jej wzrok powoli zaczął kierować się ku górze.
Lubię ciemny dżinsy, myślała dalej, gdy już dotarła do
wysokości rozporka. Zapowiada się niezłe ciacho, rozmarzyła się.
Po chwili jej oczy zatrzymały się na twarzy pryszczatego
nastolatka, poczuła wtedy lekką ulgę albo rozczarowanie. Nie
pozwalając sobie na jakąkolwiek refleksję, chwyciła pod pachę
opakowanie rolek papieru toaletowego i udała się w stronę kasy.
Gdy wrzuciła ostatnią monetę do maszyny, jej nos niemal
zaświergotał, to znaczy zrobiłby to z pewnością, gdyby tylko był
ptakiem. Przyjemny korzenny zapach otoczył ją i wniknął w jej
włosy. Pociągnęła nosem, szukając źródła tego zapachu, ale
nie znalazła. Wzięła więc rachunek i resztę, a papier toaletowy
pod rękę. Szybkim krokiem doszła do samochodu, weszła do środka,
zapaliła silnik, potem cygaretkę. Zaciągnęła się chwilę.
Zgasiła pospiesznie cygaretkę, kręcąc głową. I odjechała.
Zajechała
pod dom. Było już ciemno, wiatr był nieco bardziej porywisty niż
przed wyjściem. Zgrabnym krokiem doszła do drzwi wejściowych.
Wyjęła klucze z torebki i włożyła je w zamek. Ani drgnęły.
Otworzyła drzwi i weszła do środka. „Kochanie, dziwne, wydawało
mi się, że zamykałam drzwi na klucz, wychodziłeś gdzieś?” –
zapytała, wchodząc do salonu.
Weszła
do łazienki i zostawiła tam papier toaletowy, zabierając serwetki
z reniferami. Wróciła do salonu i zaczęła wspinać się po
schodach. „Alex? Alex?” – pytała po imieniu, myśląc, że tym
razem poskutkuje. Nadal jednak cisza. Doszła już niemal do ich
sypialni, tak starannie urządzanej przez nią przez te cztery lata.
To był jej ulubiony pokój z ogromnym łóżkiem, pikowanym,
skórzanym wezgłowiem i dywanem, najprawdziwszym perskim dywanem.
Jeśli Stany Zjednoczone były rajem, to ta sypialnia była bez
wątpienia oazą. Zza zamkniętymi drzwiami usłyszała jakieś
dźwięki. Jęki? – zapytała samą siebie. Poczuła nieprzyjemne
ukłucie w brzuchu.
Nigdy
nie zastanawiała się, co by było, gdyby Alex zainteresował się
kimś innym, bo jego zainteresowania ograniczały się właściwie
wyłącznie do komputerów. Romans z Larą Croft mógłby być nawet
ciekawą dykteryjką opowiadaną podczas rodzinnych obiadów. Świat
wirtualny wydawał jej się teraz taki bezpieczny. Jeśli mi to
zrobił, to jest strasznym skurwielem, myślała. Trzeba nie mieć
serca, żeby zabrać jakąś obcą babę do mojej oazy –
kontynuowała monolog w swojej głowie.
Wreszcie
zbliżyła się do drzwi i po chwili wahania otworzyła je, nie
wchodząc jednak do środka. Nie mogła, a raczej nie była w stanie
wejść. Jej nogi zamieniły się w granit, stały się tak
nieruchome, że aż twarde. Każdy mięsień był napięty. Na łóżku
leżał laptop z włączonym filmem o dwóch średnio urodziwych
blondynkach uprawiających zwierzęcy seks, obok łóżka jej mąż.
Jej własny, osobisty mąż, którego poślubiła pięć lata temu w
przypływie nagłego uczucia. Leżał tam, na perskim dywanie,
jeszcze sztywniejszy od niej samej. Spod jego głowy wyciekała
stróżka krwi, tworząc pokaźnych rozmiarów plamę.
Gdy
mięśnie Delfiny wreszcie się rozluźniły, chciała zacząć
krzyczeć, ale nie mogła, nie potrafiła. Jej dłoń uwolniła
serwetki z reniferami. Schyliła się po nie, złapała je i podeszła
do Alexa. Odruchowo zaczęła wycierać nimi jego zakrwawioną głowę,
a potem dywan. Krwi było tak wiele, że ledwie w niego wsiąkała,
Delfina rozcierała krew po dywanie, zataczając coraz większe
kręgi, jak gdyby malowała mandalę. W końcu przestała, gdy do
jej ślepi zaczęły napływać łzy. Wzięła w swoje dłonie głowę
Alexa. Po raz ostatni spojrzała w jego oczy, te sympatyczne błękitne
oczy. Zamknęła je. Na powiece jej męża pojawiła się kropla. A
potem na nosie, ustach, brodzie: jedna, druga, trzecia… Nigdy nie
lubiła, gdy widział, jak płacze. Nawet po jego śmierci nie
chciała, by był tego świadkiem.
Pani
Bonnet zerwała się z łóżka. Obudził ją ryk albo szloch.
Jeszcze nie wiedziała, skąd i od kogo lub od czego pochodził, ale
już czuła wewnątrz przeszywający ból. Taki ból, jaki czuje
matka po stracie swojego dziecka. Pospiesznie założyła szlafrok i
podeszła do okna. Po krótkich oględzinach doszła do wniosku, że
wszystko jest na swoim miejscu: jej ulubiona wierzba dalej rośnie,
jabłonka po stronie sąsiadów też. Huśtawka lekko się buja,
poruszana przez wiatr. Wszystko w normie. Ale o tym, że norma też
może niepokoić, wiedziała od dawna, zwłaszcza po zapoznaniu się
z filmami Tima Burtona. Amerykańskie przedmieścia były pozornie do
bólu normalne, ale pod płaszczykiem pospolitości nieraz kryło się
zło. Na tę myśl przeżegnała się.
Może
to koty? – zastanawiała się, dalej myśląc o ryku. Koty, to
takie okropne zwierzaki, które przechodzą przez ogrodzenie do
sąsiadów tylko po, żeby załatwić swoje fizjologiczne potrzeby.
Żadne tam polowanie na głaskanie w wykonaniu obcych ludzi, którzy
jeszcze mają do nich cierpliwość, w przeciwieństwie do
właścicieli. Po prostu prześlizgują się i bezczelnie robią
kocią kupę. Pani Bonnet nie była reprezentatywna dla swojej grupy
wiekowej, nie lubiła kotów i już. Przeganiała je miotłą ze
swojego ogródka, gdy przychodziły do niej tylko w jednym celu. Gdy
na potańcówkach w czasach młodości kawalerowie tańczyli z nią
również w jednym celu, też ich przepędzała. Taki już miała
charakter.
Ale
to nie był kot. To był bardziej szloch niż ryk, to za bardzo było
podszyte cierpieniem, żeby pochodziło od kota. Koty cierpią tylko
wtedy, gdy się je wyrzuci z ciepłego łóżka – myślała. Są
takie ograniczone, nie to co psy. Zawołała swoją suczkę Bellę, a
ta, gdy przybiegła, oparła swoje łapy o nogi pani Bonnet. Ta
pogłaskała ją po pysku, a potem usiadła na łóżku. Bella
położyła głowę na kolanach starszej pani. Zapewne myślała, że
wyjątkowo czymś sobie na to zasłużyła, ale to długie głaskanie
Belli było gestem uspokajającym staruszkę, która cały czas
zastanawiała się nad pochodzeniem szlochu…
.