ESEJE
WSPANIAŁE
GEORGE
ORWELL:
AKOMODOWANIE
PAMIĘCI
Wygodnym
przywilejem schyłkowego wieku jest szukanie dziur w całym; niekiedy
bywam jak inżynier Mamoń z filmowego Rejsu: wtykam
nostalgiczny nos w to tylko, co przykleiło mi się do wspomnień.
Lubię konfrontować dzieła. Zderzać pachnące dobrym stylem, z
utworami oderwanymi od dzisiejszości. Sięgam wówczas do lektur
pożeranych za młodu, a za towarzyszkę mam Panią Złość. Toteż
ze względu na niedostatek kronikarzy teraźniejszości, zabrałem
się za ponowne czytanie powieści Orwella. Za powtórne ujrzenie
jego cmentarnych wizji nadchodzących lat.
Ciekawe są to bowiem utwory i to z wielu powodów.
Pierwszym jest fakt, że opisywane przez niego tematy, ilustrują
wydarzenia z naszego tu i teraz. Drugim, że wkrótce spostrzeżemy
się, iż przyjdzie nam zapłacić za manipulowanie Historią.
Począłem więc studiować mechanizmy tychże
procesów. Zająłem się przyczynami upiększania dziejów, ich
gorliwym dostosowywaniem do bieżących wydarzeń, ich pracowitym
przeinaczaniem, modyfikowaniem, poprawianiem i zamazywaniem. A także
– zastępowaniem ich falsyfikatami, namiastkami.
W satyryczno-groteskowym utworze, Folwarku
zwierzęcym (napisanym w roku 1945) zjawiska te zostały zaledwie
naszkicowane, by dopiero w powieści antyutopia Rok 1984 –
uzyskać pełen kształt. Ale choć jego myśli zostały rozwinięte
do granic przerażającego absurdu, nie są przecież odbierane tak,
jak zostały napisane: nie są ostrzeżeniem, krzykiem protestu czy
oburzenia. Przeciwnie: staramy się upchnąć jego profetyczne dzieła
do rozrywkowych przegródek z tak zwaną nieszkodliwą fikcją.
Wetknąć je pomiędzy bajki. Podziwiając wyobraźnię, za nic mając
przesłanie. Mimo to orwellowskie słowa przebiły się do masowej
świadomości i wchodząc do repertuaru popularnych powiedzeń, stały
się cytatami. Równi i równiejsi, Wielki Brat, dwie minuty
nienawiści, nowomowa, dwójmyślenie, to zaledwie kilka z nich.
W tym miejscu pozwolę sobie na pozorny odskok od
tematu niniejszego wypracowania. Otóż od jakiegoś czasu męczy
mnie pytanie: po jakiego grzyba pisarz pisze? Pytanie to jednak męczy
mnie krótko, gdyż odpowiadam sobie: pisarz pisze, bo ma coś do
powiedzenia. Chciałby trafić do odbiorcy, który potraktuje go
poważnie i przejmie się jego słowami. I tak samo z czytelnikiem:
czyta, bo ma do spożycia tekst. Tyle, że tekst pisarza trafia nie
do niego, a w rozbełkotaną i bez wnioskową próżnię.
Po tym wtręcie wracam do Orwella. Urodził się w
1903 roku, a umarł w 1950. Był też publicystą. Po rezygnacji ze
służby (1922–27) w brytyjskiej policji imperialnej w Birmie,
podjął działalność pisarską w Paryżu i Londynie. W latach
1936–37 uczestniczył w wojnie domowej w Hiszpanii w szeregach
anarchistów. W czasie II wojny światowej był korespondentem BBC;
te doświadczenia uczyniły z Orwella pisarza politycznego o
przekonaniach demokratyczno-socjalistycznych, przeciwnika wszelkiego
totalitaryzmu, zwłaszcza komunistycznego w stalinowskim wydaniu.
Jak wielkim był przeciwnikiem, widać choćby po
kłopotach z publikacją Roku 1984. Książka mogła się ukazać
dopiero w 1949 roku, zatem ominęła go dzisiejsza sława. Czy mogła
ukazać się wcześniej? Jak najbardziej nie! Nie, gdyż w owym
czasie nie było odpowiedniego klimatu: obłudna Wielka Brytania i
zaślepione Stany Zjednoczone wolały nie denerwować Wujaszka Joe.
Jakkolwiek wiedziały o obozach przymusowej pracy w Związku
Radzieckim. Nie mówiąc o Katyniu. Wniosek? Lepiej robić interesy,
niż drzeć koty. Lepiej żyć w podnóżkowej pozycji, niż
przeciwstawić się złu. Bo gdy zło jest silniejsze od dobra,
trzeba mu ulec, trzeba pogodzić się z bezczelną arogancją i
wyprzeć się własnych ideałów.
Tego nas nauczyli politycy. I uczą nas nadal. To oni
zalegalizowali nowe rozumienie reguł rządzących światem. To
dzięki nim jesteśmy niefrasobliwym stadem idącym do rzeźni.
Dyskretnie sterowani, wyzuci z honoru, patrioci nowej generacji,
solidni dla hecy, radośnie zmierzamy na szafot. Zawzięcie
czapkując, fanatycznie i na ugiętych kolanach śpiewając - w
błagalnym chórze – tryumfalną pieśń ułożoną przez dzicz.
Takie mieliśmy ogłupiające początki dzisiejszych obyczajów, a
doprowadzili do tego politycy. Przerobili nas na bezwolną mielonkę
z człowieczeństwa.
Daliśmy się ponieść mirażom. Wcześniej, jak u
Orwella, zajęli się religią i przekształcili ją w śmiech;
dowiedli, że Władza jest nieśmiertelna, a Bóg nie. Władza
ustanawia i obala, co chce, tworząc świeckie zakrystie; jest
wszechmocna i co powie, tego nie ma naprawdę, lecz istnieje na niby.
Tego nas nauczyła. Politycy usankcjonowali nowe
rozumienie reguł rządzących światem. Hipokryzja jest w krainach
opisywanych przez Orwella produkowana na skalę masową. W wyniku
wojny atomowej dotychczasowe państwa podzieliły się na trzy strefy
wpływów. Jedna, to Oceania, druga – Wschódazja, trzecia zwana
jest Eurazją. W Oceanii, gdzie rozgrywa się akcja antyutopijnej
powieści, od niepamiętnych czasów toczone są boje. Od
niepamiętnych, rozumieć należy dosłownie, ponieważ nikt już nie
pamięta, kiedy się one zaczęły, dlaczego je wszczęto i o co się
walczy; władza zadbała o to, by nic nie wiedziano o przeszłości.
Obowiązuje hic et nunc: przeszłość jest zakazana.
Specjalne ekipy czyścicieli wydarzeń trudzą się nad jej
zamazywaniem. Naginaniem faktów do zaistniałych sytuacji. Na
froncie, w gospodarce. Przy czym powiedzieć wypada, że pomiędzy
tymi trzema obszarami nie ma różnic ideologicznych: wszystkie
klepią biedę. Jednak nie każdy, bo ludzie należący do władzy
mają się niezgorzej: prowadzą żywot względnie dostatni. Reszta,
czyli proletariat (w nowomowie zwany prolami) zajmuje się podrzędną
pracą i jest pogrążona w społecznej stagnacji. Niewykształceni,
apatyczni, prymitywni, odarci ze złudzeń, zainteresowań i marzeń,
wegetują z dnia na dzień. Lecz sęk w tym, że ludzi ścisłej
władzy jest niewiele ponad dwa procenty.
„ARCHIPELAG
GUŁag"
W
imię przeżycia, człowiek godzi się na rozkład moralny. Od chwili
pierwszego zatrzymania, poprzez oskarżenie, wyrok i chwilową
wolność, los człowieka jest przesądzony. Autor, jeden z
łagrowiczów, poznał życie od upodlonej strony, razem z innymi
skazańcami doświadczył głodu i morderczej pracy, wspólnie z
pozostałymi wegetował pod presją, w stanie ciągłego zagrożenia,
w atmosferze codziennych obaw o dalsze istnienie, jego książka była
więc niczym kij wsadzony w mrowisko: poruszała bowiem temat trudny
dla żyjących.
Twierdzi, że nic nie zależy od jednostki, a prawo,
to cicha zgoda na bezprawie, bo nawet umorzenie kary i rehabilitacja
nie stanowią gwarancji całkowitego uwolnienia. I o tym jest jego
dzieło. Ale książki tej nie da rady czytać ciurkiem; trzeba - z
przerwami, we fragmentach.
Często zabierałem się za jej lekturę i porzucałem
ją wielokroć, bo nie byłem w stanie wchłonąć tak dużej dawki
posępnych refleksji. Lecz powracałem, odnajdując w niej tyle
nagromadzonych niepokojów, dusznej atmosfery, mentalnych absurdów i
kafkowskiego nastroju bezsilności, iż po przeczytaniu wszystkich
rozdziałów nie mogłem oprzeć się myśli, że powinna wejść do
lektur obowiązkowych.
Podobnie jak Orwell, uważa, iż takie cechy, jak
chwiejny charakter ludzi i chęć przeżycia ZA WSZELKĄ CENĘ,
sprzyjają systemowi ideologicznej degeneracji społeczeństw. W ten
proceder zaangażowany jest cały partyjny aparat zmierzający do
tego, by kosztem denuncjacji, a nawet wyparcia się własnej rodziny,
osiągnąć cel: skłócić naród i zmusić go do wzajemnej
podejrzliwości, do wysuwania nieprawdziwych zarzutów pod adresem
sąsiadów czy współtowarzyszy tragedii.
Jak Winston, orwellowski bohater Roku 1984, pisze,
notuje, zbiera materiały, pragnie zostawić ślad. Nie po sobie, ale
po czasach, których był świadkiem. Chce przekazać przyszłym
żywym pieśń zabitych: przemawia w zastępstwie tych, co
przedwcześnie zmarli nie wydawszy głosu, w imieniu zakatowanych,
rozstrzelanych i skazanych na bojaźliwą wegetację, a przytaczając
ich losy, ocalając je z otchłannej niepamięci, pisze z doskoku,
wyrywkami, od okazji do okazji, po kryjomu, w nerwowym oczekiwaniu
rewizji.
Mówi o totalitaryzmie, katordze i największym, bo
półtoramiesięcznym powstaniu więźniów zakończonym ich zabiciem
(700 osób). W ten sposób tworzy obraz sowieckiego zbydlęcenia.
Twórca tej kroniki pisanej emocjonalnym, pasjonackim
piórem, kalejdoskopu wydarzeń, z których można się wiele
dowiedzieć o ludzkich przywarach, rejestruje fakty poddając je
drobiazgowej analizie. Przedstawia wszechstronne, dogłębne i
profesjonalne metody niszczenia ludzi. Ilustruje pokrętne ścieżki
chorych sposobów myślenia. Wwierca się w każdy zrelacjonowany i
udokumentowany fakt.
Pisze o ubezwłasnowolnieniu i zaciekłej ingerencji
jednego człowieka w życie mas. O mechanizmach totalitarnej władzy
i przesiedlaniu całych narodów. Opisuje proces zamiany normalnych
ludzi w stadną dzicz przyuczoną do przejawiania nieufności, w
pobekującą gromadę pokornych owiec wyszkolonych do życia w
bojaźni. Jeden człowiek, to Józef Stalin, Ksenofobiczny Hurtownik
Zagłady i Rzeźnik Narodów.
Znamię skazanego determinuje postępowanie. Wypalone
nie na ciele, a na psychice, sprawia, że znajduje się w stanie
ciągłej rejterady. Gdy ucieka z katorgi, paraliżuje go strach.
Przed denuncjatorami z obozu i miejsc poza nim, przed niełaskawą,
drapieżną, śnieżną lub stepową przyrodą, bezkresną głuszą
pustynnych przestrzeni, przed chętnie omijanymi, niegościnnymi
siołami.
Sołżenicyn poświęca wiele rozdziałów zbiegom z
obozu. Przedstawiony przez niego świat niewolnika, to nieprzerwanie
mroczna, wroga, najeżona przeszkodami kraina grozy. Pokonać ją
mogą wyłącznie silni, sprytni i zapobiegliwi. Słabi i wycieńczeni
przez głód, nie mają szans.
Jego tekst jest stylistycznie nierówny, poszarpany,
nerwowy. Pełno w nim powtórzeń i emfazy, nie ma w tym jednak
niczego dziwnego, ponieważ ogromne to dzieło tworzone było w
warunkach niesprzyjających precyzji, napisał je rozdyszanym piórem,
jak się wyraził.
Powstawało w narzuconej atmosferze pośpiechu, w
świadomości, że każdy moment pisania może być przerwany i
zaowocować – raptownym nieukończeniem dzieła. Lecz ta
stylistyczna nerwowość zapisu nie jest wadą książki, ale jej
ZALETĄ: świadectwem czasu tworzenia.
Przytacza wypowiedzi naocznych obserwatorów tamtych
wydarzeń. Mówi, że despota nie był sam, miał przecież do
dyspozycji wielką i usłużną armię wykonawców zbrodniczych
poleceń, służbiste, nadgorliwe zaplecze złożone z fanatycznych
pomagierów. Prymitywną i zaślepioną czeredę partyjnych lokai,
ludzi, którzy pewnego dnia też utracili swoje lukratywne pozycje i
w efekcie złośliwego kaprysu wodza, podejrzani o cokolwiek, zostali
zdegradowani, zastąpieni przez lepszych bandytów, a zasilając
gigantyczne szeregi więźniów, stawali się częścią planu
zagłady.
Aleksander Sołżenicyn zastanawia się nad
przyczynami tego stanu rzeczy, a oskarżając narzucony system
polityczny, otwiera nam oczy i każe patrzeć na rzeczywistość
przez pryzmat więźnia. Stwierdza, że nawet uwolnienie stanowiło
fikcję i nie było gwarancją wolności: swoboda była zaledwie
okresem przejściowym, fantomem, kolejnym etapem naiwnych mamideł i
egzystencjalnych dylematów. Dożywotnim znamieniem, trwałym urazem
i niezabliźnioną raną. Kto posiadał taki stempel, te nie miał
żadnych praw. Na przykład do zamieszkania poza wyznaczonym rejonem.
Do pracy zgodnej z wyuczonym zawodem. Do życia niesprzecznego z
ambicjami.
Kto zażył rozkoszy bycia aresztowanym i skazanym na
odsiadkę, ten po kres swoich dni z lękiem oglądał się na boki, a
spodziewając się od losu tylko niesprawiedliwości i braku
szczęścia – trwożliwie patrzył w niepewne jutro. Uwolnienie
było więc dla niego zaledwie przedłużeniem kary i namiastką
swobody. Powiada, że kto był katorżnikiem, ma na czole i w duszy
wypalone, dożywotnie piętno człowieka winnego bez powodu. Pieczęć
nazywaną uczenie – syndromem obozowym.
KISIEL: JEDYNY TAKI WEREDYK
Stefan
Kisielewski
Pisać
o pisarzu, to syzyfowe zadanie. Z reguły niewdzięczne, bo -
stronnicze. Tym bardziej o nim. O człowieku, który przez długie
okresy życia ma zakaz publikowania swoich utworów literackich i
kompozycji muzycznych, nad którym ciąży klątwa wzmożonej
cenzury.
Truizmem jest powiedzenie, że co pisarz, to
osobowość; niekiedy silna, niekiedy nie. Są niezłomni,
dysponujący odwagą cywilną, mający ugruntowane zapatrywania i są
ugodowcy, zamulacze, i wsteczniacy posiadający paskudnie tępe
przekonania, poglądy uzależnione od wiaterków historii. Stefan
Kisielewski należy do bezkompromisowych i całym sobą płaci za to
wysoką cenę.
Nie tak dawno radiowa Dwójka zaprezentowała jedną
z jego pięciu powieści (Widziane z góry). Nadano ją w wyśmienitej
interpretacji Jerzego Stuhra. Podzielona na 49 odcinków, stanowi
ucztę dla znękanych uszu. Jednak słuchając jej, nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że została stworzona w innym rytmie niż
dzienniki, w odcieniach nie tak nerwowych i radykalnych, a bardziej
kontemplacyjnych. Autor zdaje sobie sprawę: fabułą nie rządzi
pośpiech, a o formie decyduje treść.
Co innego dziennik, emocjonalny, skrótowy zapis
faktów i spostrzeżeń sporządzonych pod presją chwili, na gorąco,
podczas codziennego użerania się z partyjnymi matołami i
przymusowych randek z cenzurą, a co innego powieść, gdzie można
pozwolić sobie na szerszy oddech, głębsze zastanowienie, opisowy
malunek pejzażu, psychologiczny portret, rozbudowę atmosfery;
publicystyka, to streszczenie, romans, to rozwinięcie.
Ale woli uprawiać publicystykę. W niej, a zwłaszcza
w politycznych felietonach dopatruje się dobrych stron swojego
pisania. W niej dostrzega sens. Jednak wie, że sens uprawiania
publicystyki jest wtedy, gdy ma ona odbiorcę i autor może liczyć
na rezonans. A od czasu nazwania gomułkowskiej ekipy dyktaturą
ciemniaków, niszczono go prasowym milczeniem. Początkowo
cenzurowały go partyjne myszołowy, w późniejszym okresie do stada
gnębicieli dołączyli bojaźliwi obrońcy praworządności z
Tygodnika Powszechnego.
Pisze zatem poza PRL, omijając polityczny parnas
bęcwałów w walonkach, drukuje u Giedroycia, w zaciszu paryskiej
kultury, po zaściankowej prasie, w małonakładowych, emigracyjnych
gazetkach wystrzyżonych z krajowej rzeczywistości. Jest mało
słyszalny, a jeszcze mniej – rozumiany. Z kim by nie gadał,
wszędzie jest sam: traktowany pobłażliwie przez przyjaciół z
opozycji, a przez wrogów z aparatu - jak niebezpieczny pieniacz na
furiackich papierach; wszystkim obcy z powodu swojej przenikliwości,
wypowiada i o jednych i drugich sądy ostre, bezwzględne, budzące
namiętny sprzeciw. I nie tylko o ludziach jest złego zdania, bo i
na temat państw wyraża się krytycznie: z uporem przechodzącym w
manię twierdzi, że Zachód nie rozumie Wschodu i jest wobec niego
nieustraszenie uległy.
Jego teksty nigdy nie są letnie, a zawsze
kontrowersyjne. Przepojone polemicznym żarem, pisane z ogniem, nie
odnosiły spodziewanego skutku. Choć niekiedy jest to ogień
przygaszony nazbyt przedłużającym się stresem; rosnącym
poczuciem klęski, bezskutecznym mówieniem do głuchych, pisaniem w
kagańcu, tłumaczeniem ażurowym umysłom tej prawdy, że są
zniewolone, zeżarte korozją pamięci.
Ma wrażenie daremności pisania swoich tekstów,
adresowania ich do ludzi ogarniętych przez samonakręcające się
psychozy, żyjących pośród obłudy, przeinaczeń i zakłamanej
historii, kreatur pogodzonych ze swoim egoizmem, wegetujących z
nawyku do śniętego spokoju, zadowalających się złudzeniami,
minimalną stabilizacją i kluczeniem pomiędzy świeczką, a
ogarkiem. Wtedy z dzienników przebija gorycz, smutek niespełnienia.
A także towarzyszy im zwiększająca się świadomość przemijania
lat, lat spędzonych na daremnym OCZEKIWANIU. Na co? Choćby na
społeczne refleksje i normalne życie, swobodę wypowiedzi, brak
paszportowych dylematów czy zaspokojenie głodu nieskrępowanych
podróży.
Skazany na życzliwą izolację, zmęczony szarpaniną
z karłowatymi ludźmi, od których zależy los jego publikacji,
wieczny frustrat, sceptyk, cynik i pesymista w jednej osobie,
boleśnie odczuwa zmarnowany czas. Jako niespokojny, polemiczny,
zadziorny duch i moralizator z powołania, stale popada w twórcze
wahania: męczą go rozterki co do wartości swoich dzieł. Broni się
przed krasomówczym hamletyzmem i jałowym pustosłowiem, a
dostrzegając śmieszność swojej sytuacji, jest wobec niej –
ironiczny; kpinkuje z siebie, bo ma uczucie, iż jest jak skryba bez
pióra, inkaustu i kałamarza, muzyk bez słuchu i weny, krótko
mówiąc: gaduła ukarany milczeniem.
Ratuje się ucieczką w zjadliwy chichot ze
wszystkich, którzy wrobili go w ten pasztet. Chroni za parawanem
szyderstwa. Opędza przed napadami wściekłości, ponieważ
dostrzega absurd pisania do szuflady i chodzenia na kompromisy,
groteskę komponowania pod pseudonimem, jałowość poruszania
tematów zabronionych, zawartości z góry i od początku do końca
lądujących w koszu na prawdę.
Dziennik jest niewyczerpaną kopalnią wiedzy
o postaciach, z którymi się spotyka. O ludziach reprezentujących
różne dziedziny kultury. Muzykę, prozę, poezję, filozofię,
publicystykę. Mówi w nim o znanych i nieznanych wydarzeniach
przytaczając fakty z przemijającej epoki. Starczy wymienić kilku:
Bacewicz, Penderecki, Lutosławski, Miłosz, Kołakowski, Słonimski,
Iwaszkiewicz, Putrament, Gombrowicz, Bartoszewski, Gołubiew, Eile.
Jak umie, tak pisze, a że umie doskonale, to pisze z
werwą, przekornie i błyskotliwie, z miażdżącą inteligencją,
nie patyczkując się doborem słów, nie stroniąc od
kolokwializmów, cytatów i przysłów, unikając ekwilibrystyki
znaczeń; prosto z mostu. Dzienniki powstają w ukryciu, w zeszytach,
z myślą o późniejszej książce, o druku w sprzyjających
warunkach. I myśl ta jest motorem, siłą napędową tworzenia
zapisu. Jest też jedyną sposobnością pozostawienia po sobie
świadectwa pełniejszego niż doraźna, mocno ocenzurowana
bazgranina w reżimowych gazetach, gdzie musi się powściągać,
ważyć słowa, mówić szyfrem. Nie dlatego, by kogoś nie urazić,
ale dlatego, by nie zamknąć sobie drogi do dalszych wypowiedzi.
Natomiast w dziennikach nazywanych przez niego
żółciowymi, pozwala sobie na swobodę ciętych sformułowań,
puszcza się na hazard politycznych spekulacji, intymność zwierzeń
i nieskrępowane osądy. Częstokroć brutalne, niezasłużone,
szczere do przesady, sprawiające przykrość ludziom z którymi ma
do czynienia na co dzień. Nie oszczędza w nich nawet przyjaciół
i, pomimo przykrych doświadczeń, wciąż nie potrafi powstrzymać
się przed wyrażaniem swojego zdania. Wynikają z niecierpliwości,
rozczarowań i rozgoryczeń. Są więc dla niego zastępczą formą
istnienia, ucieczką przed postępującymi, fizycznymi degradacjami
wieku, odtrutką na prowadzone, podwójne życie z cenzurą,
artystyczną rekompensatą za osobiste niepowodzenia i zachodzące w
nim, biologiczne procesy. W nich jest oswobodzony od tombakowych i
zezowatych myśli.
A jednocześnie te niesprawiedliwe opinie o
przyjaciołach zdają się sprawiać mu radość, bo jako waleczna
istota lubi się przekomarzać. Lubi czytać ich rozjuszone repliki.
Na przykład zaczepiony przez niego Tyrmand odpowiada zgryźliwym
opisem jego postaci i charakteryzuje go jako zapijaczonego niechluja
z fryzjerskim wąsikiem. Na co, dokumentnie uszczęśliwiony Kisiel,
wyraża się o Tyrmandzie z wielką czułością. Z czego płynie
wniosek, że kruk krukowi nie nasobaczy pod ogon.
Na kartach dzienników porusza temat własnej jesieni
życia. Powraca do tego wątku bardzo często, wręcz natrętnie, co
jest w miarę zabawne, zważywszy, że o swojej rychłej śmierci i
starczej demencji mówi w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, a
czeka go jeszcze dwadzieścia wiosenek z dużym hakiem.
Ma też częste chwile zwątpienia: odmawia talentu
własnej muzyce i powieściom, uważając je za przeciętne. Narzeka
z tego powodu i złorzeczy, że zamiast poświęcić się zdolnościom
publicystycznym, trwoni energię na przygody z pitoleniem. Lecz wbrew
temu, jak nisko ceni swoją beletrystykę, dzieła jego przetrwają
modne normy cudacznego stylu i szybko wrócą do łask. Co już
zaczyna się dziać.
WITOLD GOMBROWICZ
Sztuka
jest arystokratyczna do szpiku kości, jak książę krwi. Jest
zaprzeczeniem równości i uwielbieniem wyższości. Jest sprawą
talentu, czy nawet geniuszu, czyli nadrzędności, wybitności,
jedyności, jest także surowym hierarchizowaniem wartości,
okrucieństwem w stosunku do tego co pospolite, wybieraniem i
doskonaleniem tego co rzadkie, niezastąpione, jest wreszcie
pielęgnowaniem osobowości, oryginalności, indywidualności.
DZIENNIK,
1960
Zacznę od cytatu: Poniedziałek – ja, wtorek –
ja, środa – ja, czwartek – ja. Kiedy przeczytałem te słowa,
na lata odrzuciło mnie od czytania Dzienników. I nie tylko od nich,
bo pozostałe utwory dawno już skreśliłem. Szczególnie
Ferdydurke, dzieło lekturowe, a więc z góry skazane na brak mojego
zainteresowania. Megaloman, zadurzony w sobie histeryk, stwierdziłem.
Co taki zarozumialec może mi przekazać, czego nauczyć? Toteż nie
znając dzieł autora Pornografii, potrafiłem mieć o nim stanowczo
paskudne mniemanie.
Ale wkroczyłem w następny etap i wygięło mnie w
drugą stronę: poszedłem po rozum do głowy. Że zaś miałem do
niej daleko, zajęło mi kęs czasu, nim odkryłem: Dzienniki po
czytaniu są mądrzejsze niż przed, a megalomania ich autora, to
sposób artysty na osobne istnienie, jego zmyłkowy makijaż,
ochronna charakteryzacja, psychologiczna farbka, izolacja od
zewnętrznego świata i celowa poza. Celowa, gdyż na każdym kroku
podkreślał, że warunkami artyzmu są samotność i wyrzeczenie;
wyzwolenie dokonuje się przez uwolnienie wszystkich cech obecnych w
artyście.
Zamierzona ekspozycja i prowokacja polegająca na
uzewnętrznianiu i wyolbrzymianiu własnych wad i słabości,
świadome, niejednokrotnie bolesne eksperymentowanie na sobie, było
dla niego niczym więcej, jak zbieraniem i wykorzystywaniem do
pisania tak zgromadzonych doświadczeń. Jeżeli się o tym nie wie,
łatwo można pójść po najmniejszej linii oporu i uznać
Gombrowicza za kabotyna, pyszałka lub snoba. Łatwo dać się nabrać
na jego pozerstwa i zgrywne miny.
Artysta bywa nim wtedy, gdy jest sobą i tworzy tylko
poprzez siebie; wtedy jest autentyczny, niezakłamany, wolny i
wyzwolony od nacisku otoczenia. Wówczas ma własny filtr
osobowościowy, który wykształca w nim i narzuca mu indywidualny
styl wypowiedzi.
Styl, to człowiek, a człowiek ulega nieprzerwanemu
formatowaniu przez los, bezustannemu dostosowywaniu własnej twarzy
do zmiennych okoliczności. Styl, to człowiek i jego siła woli;
jeśli na dodatek jest artystą, broni się przed atakiem
osaczających go ról. Społecznych, egzystencjalnych, kulturowych.
Broni się wszczepiając sobie w twarz odpowiednie grymasy, akuratne
wyglądy, słuszne skóry i stosowne maski. Używa poprawnych min, by
nie dać się zaprząc do chodzenia w stadzie, na modnym pasku, po
wytyczonych ścieżkach, do bycia idealnie, wzorowo, pedantycznie
porządnym, opłukanym z wad i ulizanych postaw, nie chce poruszać
się po świecie w sposób kostyczny, pryncypialny i w dętym
namaszczeniu.
Chce być sobą, bo bycie sobą, bycie rozpoznawalnym
JA, to wstęp do bycia artystą: razem z nieznośnym dobrodziejstwem
inwentarza.
Nie jest kopistą artystycznej wypowiedzi, nie
fabrykuje więc swoich tekstów według pigularskich, matematycznych,
przesadnie semiotycznych recept. Nie pisze na obstalunek doraźnej
chwili, dyspozycyjnym, lokajskim i skwapliwym piórem, jak pastwiący
się nad nim doktrynerzy, marudni poloniści uprawiający sabaty nad
jego utworami, owe sztywniacko-poprawnościowe wygibasy przytępych
belfrów w rodzaju profesora Pimki; tworzy sobą, bo, jak mawiał
Flaubert: Pani Bovary, to ja.
Jest sobą, człowiekiem pojedynczym czyli
kwintesencją uczciwości swoich zdań. Nieoczyszczonym z kompleksów,
skaz i zalet. Obsesji czy śmiesznostek nawet. I dopiero wtedy ma
przekonanie: jest artystą całkowitym.
A ponieważ wszystkie te właściwości są
składowymi częściami artysty-arystokraty, to skumulowane w jedną,
przepuszczone przez jego osobowościowy filtr, oferują nam,
zżeraczom codziennego chleba, tekst godny miana arcydzieła.
Niestety, wedle słów Gombrowicza, artystów
piszących sobą, jest niewielu. Nielicznych stać bowiem na
niewymuskaną odwagę pisania pod prąd, wbrew utartym, stadnym
gustom, na przekór grupowym, ufryzowanym konwencjom i
przyzwyczajeniom do usypiającej sztampy.
Mechaniczna poetyka współczesnego pisania
poprawnościowego spowodowała, że artystą jest teraz każdy, kto
posiadł gładką umiejętność posługiwania się gramatyką i zdał
przyspieszony kurs ortograficznego prawa jazdy.
Nie brak im zadatków na talent, ale talent utyka im
w szczerbach odwagi bezkompromisowego bycia sobą, doskwiera
wycieńczoną oryginalnością, prześladuje ledwo pełgającą Iskrą
Bożą.
Lękliwi, zawistni, literacko nierozbudzeni, bez
wewnętrznego żaru, poloru i uargumentowanej charyzmy, obdarzeni
małostkowością i przedwczesnym wytryskiem zarozumiałości,
zaludniają awaryjny Parnas dla śniętych krów artystycznych.
Poglądy Gombrowicza na sztukę są więc mocno
krzywdzące. Lecz artysta jest usprawiedliwiony okolicznościami,
które skłaniają go do ferowania tak radykalnych wyroków.
A usprawiedliwieniem tym jest jego emigracja. Od 1938
roku gości poza krajem. W Argentynie zastaje go II Wojna Światowa i
już nigdy nie wraca do Polski (umiera we Francji w 1969 roku).
Zresztą powstała po wojnie karykatura kraju zniechęcała raczej,
aniżeli kusiła do powrotu.
Przed wojną mówiło się o nim. Czasem w
superlatywach, czasem z kompletną nieznajomością rzeczy, ale choć
kontrowersyjny i sprawiający recenzentom kłopoty, to przecież był
publikowany, wydawany, dyskutowany. Natomiast w Kraju Pampasów
zaczyna od zera; przekształca się z autora głośnej powieści
Ferdydurke w nieznanego, początkującego debiutanta na literackim
dorobku i powoli wyrabia sobie markę: pisze felietony, eseje
recenzje do tamtejszej prasy.
Uparcie pracuje nad sobą i wreszcie dobija się
uznania. Lecz jako znerwicowany duch, nie cierpi stabilizacji: nudzi
go tutejsza martwota artystycznego środowiska, zatem wyjeżdża do
Francji.
Obcy tam, skąd wyjechał, nietutejszy tu, dokąd go
przywiało, nie może sobie znaleźć miejsca. W Ameryce Południowej
nie istnieje tak, jak na to zasługuje, w PRL. jest na indeksie, ima
się więc nowej pracy: znowu pisze felietony, eseje, recenzje,
następne powieści, publikuje i wystawia dramaty, kontynuuje
Dziennik, który emituje Radio Wolna Europa.
*
Parę lat temu czytałem „Dzienniki"
Gombrowicza, aż mi uszy się trzęsły. Chłonąłem i topiłem się
w nich. Cały czas myślałem z rozpaczą, dlaczego dobry Bóg nie
obdarzał każdej generacji polskiej przynajmniej trzema
Gombrowiczami. Dlaczego tak mało cugów, wiatrów, trąb
powietrznych, piorunów kulistych pod naszym niebem intelektualnym?
Dlaczego tam świeci zawsze zapyziałe, anemiczne, słabo grzejące
słoneczko z elementarzy? Słoneczko, które grzeje słabo wierzby
przydrożne, kościółek drewniany, rannego ułana, siejącą rutkę
pannę i dobrego pana starostę? Więc żarłem tego Gombrowicza i
oczy wyłaziły mi z orbit.
Kochałem tego Gombrowicza, kabotyńskiego Michała
Archanioła z mieczem szyderstwa w dłoni, co ganiał polskich
kabotynów po polskim niebie. Tak się zachwyciłem, że w stanie
kataleptycznym runąłem na jego powieści i dramaty. Ale tam jakoś
odpadłem. Zamiast flaków, bebechów, gotującej się krwi,
znalazłem zimną laubzegę. Usłyszałem cichy poświst laubzegi
wypiłowującej popisowe wzory. Nie, nie, Boże broń, nie szargam
wielkiego świętego Szargacza. Chcę tylko doradzić: czytajcie
najpierw jego prozę, a dopiero później, jak najpóźniej, może
przed samą śmiercią sięgnijcie po Dzienniki.
On pierwszy kolnął w zadek Wielkiego Kabotyna. On
nam wyrysował tę postać, jak w policyjnym liście gończym rysuje
się domniemany portret przestępcy. On pierwszy Przeciął i
wypuścił cysternę złej krwi i chorobotwórczej flegmy. On wywabił
z niewidzialności tę żałosną figurkę z krakuską i pawim piórem
na głowie.
TADEUSZ KONWICKI,
KALENDARZ
I KLEPSYDRA
Argentyna,
w której po prawie dwudziestu latach dochrapał się jako takiej
akceptacji i względnej popularności, zaczyna go mierzić; za wiele
czasu upłynęło od pierwszego, ośmioletniego okresu biedowania,
głodowania, pomieszkiwania w pokojach umeblowanych nędzą.
Dosyć ma też następnych siedmiu lat urzędniczej
stabilizacji: pracy w banku i życia na obczyźnie, wegetowania
pozbawionego celu, rozpaczy poznawania ludzi, których nie
interesował i którzy jego nie fascynowali. Pogardza tamtejszą
emigracyjną konserwą, zapyziałymi polonusami o wielkopańskich
manierach, i samopokrzepiającym się patriotyzmie, z którego
natrząsa się namiętnie; z przyjemnością graniczącą z
udręczeniem.
Nie cierpi miernych literatów o wyśrubowanych
aspiracjach i minimalnych zdolnościach, stroni od nadętologii w
wykonaniu strasznych mieszczan rozpartych nad filiżankami kawy, ze
śmieszną godnością, żarliwie perorujących o niczym. Drażnią
go ziemiańskie towarzystwa, ich wzniosła parafiańszczyzna,
monotematyczne, infantylnie drętwe i jałowe dysputy o
niegdysiejszych majątkach, genealogiach czy przefujarzonej
zamożności.
Poza wspólną niedolą emigranckiego losu nie łączą
go z nimi żadne inne względy. Wyalienowany jako pisarz, obarczony
przymusową obsesją niszczenia innych pisarzy, traktowania ich jak
wrogów, targany walką ze swoimi wizerunkami, z tysiącem własnych,
okolicznościowych twarzy, trzyma się młodych twórców, twórców
in spe; na razie wolnych od bakcyla snobizmu. Lecz i oni nie mają
pojęcia, kim jest.
Bytuje w środowisku ząbkujących artystów uchodząc
wśród nich za proroka, guru, niepośledniego wybitnego. Ale
otoczenia te, choć początkowo bawią go i jakkolwiek uwielbia je
zaskakiwać, wpędzać w zażenowane konfuzje - są zbyt kołtuńskie
i zanadto prowincjonalnie ekskluzywne, by mógł im aplikować stale
ten sam repertuar szokujących zwierzeń i obrazoburczych poglądów.
Toteż przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjeżdża z
Argentyny i w poszukiwaniu świeżej krwi [nowej publiki] drałuje do
kraju Sartre’a (dostaje roczne stypendium-zaproszenie Fundacji
Forda finansującej mu pobyt w Europie).
Francja jest wtedy zauroczona Proustem, językowym
prestidigitatorem i wyobraźniową potęgą na dożywotnim zwolnieniu
od zdrowia, Marcelem, do którego Gombrowicz żywi ambiwalentne
uczucia. Jak do wszystkiego zresztą, o czym się wypowiada; raz
eksploduje uwielbieniem i nieumiarkowanym entuzjazmem, mówi o kimś
z respektem, podziwem i ekscytacją, a kiedy indziej - z
demonstracyjną przekorą, rezerwą i dystansem, jak gdyby specjalnie
uwziął się, by być bulwersantem, gorszycielem, skandalistą. Raz
przeto jawi mu się Proust jako nieprzeciętny umysł, a innym razem
– jako nieznośny, nadsubtelny wrażliwiec szybujący poniżej
swojego talentu.
Jak Proust, tak i Gombrowicz jest nieustannie
rozczarowany; oczekiwania przeczą spełnieniom. Mimo to pragnie
pójść szlakiem paryskich ulic, znaleźć dom, w którym mieszkał
za pierwszego pobytu, odświeżyć w sercu dawne drgnienia, na żywo
poznać Jerzego Giedroycia i jego siedzibę w Maisons Laffitte,
pogadać z „Kotem", wielkim admiratorem jego twórczości, o
którym napisał: "Wszystkie wydania moich dzieł w obcych
językach powinny być opatrzone pieczątką 'dzięki Jeleńskiemu'".
Rozpierają go nostalgie, dręczą wspominki z czasu
młodości, napadają mroczne tęsknoty. Ale rychło się przekonuje,
że pragnienia gwiżdżą na rzeczywistość: magdalenka, to mit;
Paryż zepsiał przez czas jego nieobecności, wydostojniał i pokrył
się patyną wieku, słowem - stracił artystycznego ducha i obrósł
w powagę, a sielankowe domy z młodości skurczyły się
bezpowrotnie.
Lecz rozczarowania i zmienne nastroje Gombrowicza
biorą się z humorzastej miłości; kiedy wiódł nierajski przebyt
w pampasowych ostępach, przeklinał ów kraj i szydził z niego
zawzięcie.
Natrząsał się z jego towarzyskiego blichtru, z
maciupkiej literatury o słoniowatych pretensjach. Ale kiedy go
opuścił, zapragnął w nim być od nowa. I odtąd Argentyna ma dla
niego dwa oblicza.
Pierwsze pochodzi z Dziennika, niemal konfesyjnego
utworu, w którym obnaża się w sposób bezlitosny, z którego
wyłania się obraz człowieka zagubionego pośród własnych masek,
człowieka o sprzecznych tożsamościach, bezradnego i przerażonego
tym, co o sobie naopowiadał, a czego już nie zdąży zdementować.
Tam znęca się nad nią niemiłosiernie. Tam też jednak maluje
widoki miejsc, do których wędruje słowami plastycznie ciepłymi,
zdaniami wzruszająco poetyckimi i są to pejzaże – majstersztyki.
A drugie, zawiera się w jego opowiadaniach Wędrówki
po Argentynie, o których w przedmowie mówi Zofia Chądzyńska:
Ujawnia się w tych tekstach wiele cech, których próżno by szukać
gdzie indziej w jego twórczości: rodzaj czułości, szacunek dla
prostego człowieka.
,