poniedziałek, 18 maja 2015

Pisarz labiryntów







F O R T E L

Przełożyła:


Historia, którą opowiem, to historia dwóch lu­dzi czy też może raczej historia wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani ory­ginalne, ani niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj zgrzeszyli przez pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmien­nym rezultatem. Fakt (właściwie niemal anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie mógł zdarzyć się nigdzie indziej.
W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem Ezrą Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia “anglosa­ski", twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błę­dów i zbyt śmiałych konkluzji. Mówiono mi, że w cza­sie egzaminów woli nie formułować żadnych pytań i zaprasza studenta do wypowiadania się na dowol­ny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone za­gadnienie. Winthrop pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie się do zwyczajów i przesądów Południa. Tęsknił za śnie­giem, zauważyłem jednak, że ludzie Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już zamglony, ukazuje mi wyso­kiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcz­nego, ile mocnego. Lepiej przypominam sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi on egzem­plarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wielory­ba" zamiast “morza", “sokół bitwy" zamiast “orła"), podczas gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łą­czyli aż do utraty sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowia­daniu.
Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go nie spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge, ale listy wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem uczucie, że znam go doskonale. Wiem, że był gwałtow­ny, energiczny, chłodny w obyciu; w kraju ludzi wy­sokich mógł uchodzić za wysokiego. Z powodu ru­dych włosów, jak to było do przewidzenia, studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz języków nordyckich, angielskie­go, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - nie­mieckiego, bez trudu wyrobił sobie markę na amery­kańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego na krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłop­skiego dialektu w Yorkshire. Obie te publikacje zosta­ły dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że je­go kariera wymaga czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował obszerne wydanie krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie pozostawiała nic do ży­czenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbu­dziły dyskusję w najbardziej elitarnych kręgach aka­demickich. Einarsson twierdził na przykład, że rodzaj ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha", nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w ja­ki miejscami są w niej wplatane wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią metod podziwia­nych, słusznie zresztą, w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w 1969 roku został mianowany profesorem uni­wersytetu w Teksasie.
Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się kongresy germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na poprzednim kongresie w East Lansing. Dziekan je­go wydziału, który zresztą szykował się do roku wol­nego od wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na następne spotkanie, w Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.
Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych przodków, pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej ra­dy, jego obowiązek był zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej pomocy przy opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w pewnych określonych wypad­kach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był kończeniem czegoś bardzo przydatnego dla germanistyki: słownika angielsko-anglosaskiego, który miał oszczędzić czytelnikom niepotrzebnego nieraz szpe­rania po słownikach etymologicznych. Einarsson był o wiele młodszy. Jego pewność siebie ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci Winthropa. Wydanie krytyczne “Finnsburha" niemało przyczy­niło się do zwrócenia ogólnej uwagi na jego nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł ode­grać większą rolę niż milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winth­rop, kiedy stało się to, co się stało.
W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i językiem anglosa­skim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiają­ce wątpliwości inicjały E.E., a jakby jeszcze tego by­ło mało, słowa University of Texas. Artykuł, napisany prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwa­lał sobie na najmniejsze uszczypliwości, był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że rozpoczynanie studiów tego języka od eposu “Beo­wulf", dzieła starej daty, napisanego stylem retorycz­nym i wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż za­czynanie ich od zawiłych wierszy Miltona. Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z XI wieku, w którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa", wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na przykład rytuały pogrzebowe Scylda, powracające­go do morza, z którego wyszedł. Nazwisko Winthro­pa nie było ani razu wzmiankowane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty. Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono je­go metody pedagogiczne.
Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być sprawiedliwym, Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już znany i komentowany, miał wpłynąć na jego decyzję. Wy­bór był trudny. Któregoś ranka zjawił się w dzieka­nacie; tegoż popołudnia Einarssonowi zlecono ofi­cjalnie misję wyjazdu do Wisconsin.
W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wy­jazd, Einarsson zjawił się w gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące na skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek. Einars­son od razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Islandorum" w pergaminie. Winthrop powiedział, że wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań zadania, i że nie ma za co dziękować. Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.
- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einars­son. - Absolutnie wszyscy na naszym uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, za­szczycił mnie misją reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana oszuki­wać. To prawda, że jestem dobrym germanistą, języ­kiem mojego dzieciństwa jest język sag i mam lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci wymawiają cyning, a nie cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na wykładach nie wolno im palić ani pojawiać się w hipisowskich stro­jach. Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: by­łoby w najgorszym guście, gdybym zabrał się do kry­tykowania go; na temat kenningów wykazuje on nie tylko źródłową, ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy jednak te dro­biazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wy­jaśnienie. Opuściłem mój kraj pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umie­jętności. Rzecz jasna, że nie było to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewiel­kimi potknięciami mogę deklamować z pamięci. Uda­ło mi się skłonić władze Yale do wydania mojej pra­cy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada opiewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że mia­ła wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym, tylko by schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mo­jej polemicznej noty w “Yale Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadają­cych jakąś niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - po­zwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej. Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powo­dują zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był in­teligentny, ale skłonny do brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświa­ta, w końcu również mogącego być kosmicznym żar­tem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z Nowego Jorku, była to nie­dziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i po­szliśmy na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom niewolnictwa. Pan dowodził, że Połu­dnie było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać więk­szą wagę swej opinii, zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystar­czył mi. Zrozumiałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dla­tego, że jest pan człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin za­leży od pańskiej opinii, postanowiłem wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie me­tody, jaką posługuje się pan w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos. Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicja­łów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić naj­mniejszych wątpliwości co do tożsamości autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między ko­legami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował. Odmówienie panu mego głosu mogło równać się re­presji. Porównałem więc wasze zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie okazać się małostkowym, uległem próżno­ści. Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Po­za tym zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wy­starczy być Skandynawem, by być potomkiem wi­kingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Ko­ścioła ewangelickiego; w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarza­li się ludzie morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mi­mo wszystko nie różnimy się tak bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić swym pomysłowym fortelem, ja popar­łem pana, by się poszczycić mą prawością.
- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem obywatelem amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pew­nie uważa, że paszport nie zmienia charakteru czło­wieka.
Podali sobie ręce, po czym się rozstali.

OPOWIADANIE ZE ZBIORU



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz