piątek, 27 marca 2015

Dylematy Piotra, sługi bożego



Copyright © Wydawnictwo Labirynty



PEŁNA KASZANA - STOP - PRZYJEDŹ! - STOP - PODTRZYMAJ STROPY!

krzyczał telegram jak żywy, obdzierany ze skóry człowiek, więc już trzynastą godzinę tłucze się w drugiej klasie brudnego osobowego, który po drodze zamiata wszystkie możliwe wiochy. Siedzi w prawie pustym przedziale; poza nim jest tylko zasuszona emerytka śpiąca z rozdziawionymi ustami i cherlawa dziewucha o wiewiórczych zębach i spiczastych uszach, za które wetknęła strąki brudnych włosów. Spódniczkę ma tak krótką, że trudno nie dostrzec tego, co eksponują nylonowe przeźroczyste majtki. Upał. Pociąg nie prowadzi wagonu restauracyjnego ani bufetu, więc tylko w kioskach na peronach można kupić coś do picia. Kioski na peronach nie oferują nic do picia, ale za to mają kondomy Eros-ex, Kraj Rad i Trybunę Ludu. A upał skwierczy.

 No, dojechał! Peronu nie ma, za peron robi gliniasta, wykładana spękanymi kaflami polanka z betonowym gazonem pełnym śmiertelnie chorych bratków. A od peronu to już bliziutko, głupie trzy-cztery kilometry piaszczystą chłopską drogą, potem spacerkiem w duszny las. Pod taką górkę, że niech Bóg broni! Wchodzi między pnie, mchy, paprocie, padalce i jagódki. Sapiąc idzie, sapiąc wspina się, idzie pogwizdując, idzie ocierając pot. Idzie, siada, pali, wstaje, idzie, idzie, siada, wspina się, idzie i zaraz go zabije udar serca, trzaśnie mu żyła w mózgu albo strzeli piorun. Patrzy: cmentarny murek między rosłymi sosnami, jodłami, modrzewiami i jednym staruszkiem-cisem. Hosanna! Nareszcie!
- Nooooooo!
Padają sobie w objęcia, potrząsają dłońmi, cmokają w policzki: jedne śmierdzące, porośnięte dwudniowym zarostem i drugie, wygolone, pachnące „Prastarą” i kadzidłami.
 Kompot jest wspaniały, bimber jeszcze wspanialszy; siedzą pod starożytnym cisem na ławce, przy stole nakrytym zgrzebnym płótnem. Piją patrząc sobie w oczy.
- Ja się nie nadaję,  mówi ksiądz Paweł. Ja się tutaj, kurwa, zabiję!
- E, zaraz: zabiję! W czym problem? W samotności?
- Człowieku, żeby tylko! Na samotność to ja byłem przygotowany; ale tu jest, kurwa mać, takie średniowiecze, ciemnota, zabobon i taka kiła-mogiła, że samotność to najlepsze, co mogłoby mnie spotkać!
- A gdybyś tak pojechał kolędować między dzikich?
Paweł zrywa się, zapala papierosa, podnosi szklankę i wypija jednym haustem.
- Jestem między dzikimi! A najgorsze jest to, że to nasi, swojscy dzicy!
- Aha! Słynne: nikt nie jest prorokiem we własnym kraju?
- Właśnie!
- Dużo masz parafian?
- Sporo. Schodzą z gór, śmierdzą smołą, grzybami i spoconymi nogami. Koszmar! Pierdzą, bekają, śmieją się. I w czasie mszy grają w karty, wyobrażasz ty sobie?
- A co cię to obchodzi? Co ty - Jezus Chrystus jesteś? Nie masz się dać ukrzyżować, bo to nie twoja misja. Masz czytać Pismo, rozgrzeszać, namaszczać, żenić, grzebać i te wszystkie inne takie... No, wiesz...
- Wiem. Ale, człowieku: ja jestem wykształconym facetem. Ja czytam w oryginale Doktorów Kościoła; Augustyn, Wincenty i tak dalej. Ja piszę wiersze! Ja potrzebuję poobcować z drugim człowiekiem, nie big-footami!
- No, święty Bernard z Clairvaux to ty nie jesteś... Staraj się o przeniesienie.
- Prosiłem. Nic z tego. Odmówili.
- Roma locuta, causa finita?
- Amen!

Jedzą żurek z jajkami na twardo, zagryzają razowym chlebem; na drugie: ziemniaki, schabowy i ogórek. O, przenajświętsza Polska schabowa!
 Kamienny kościółek jest niewielki, ale piękny; zakrystia starożytna i chłodna, a pokój Pawła można pokochać: witrażowe okna w wykuszach, krucyfiks na ścianie, stare dębowe meble; mosiądze, zapach świec i kadzidła. In noomine Paaaaatriiiiii... Ech, żebym tak ja był księdzem! Myśl i przegląda książki. Paweł siada na łóżku, zwiesza głowę.
- Nie mam siły, no nie mam siły... Czasami zastanawiam się, czy nie zrzucić sukienki.
- Daj spokój, jakaś głupota cię ogarnęła. Przecież to powołanie!
- Powołanie... Ale zmęczenie zaczyna być silniejsze.
- Przecież to zupełnie, jak kuszenie Chrystusa! To nie ty, to diabeł z tych lasów wodzi cię na pokuszenie!
Podnosi głowę patrząc z wyrzutem.
- Kopnąć cię w dupę? Jaki diabeł? Jaki, kurwa, diabeł?! Do ludzi mi się chce: czystych, oczytanych, roześmianych. Wiesz, Kierkegaard, Bergson...
- Tove Janson, Bergman, porno i piwko...
- A, idź w cholerę! Mówi, ale się śmieje. Nareszcie!
Wychodzą, siadają pod cisem, polewają bimberek.
- A, przecież mam coś dla ciebie! Przypomina sobie i podnosi plecak, który cały czas leży na trawie obok ławy. Wyciąga zgrabną paczuszkę owiniętą w Dziennik Bałtycki, kładzie przed nim, czeka. W paczce dwa tomiki wierszy, jeden cienki i jeden gruby. Puka palcem w grubszy:
- Sami najlepsi, a ty - na honorowym, z fotką i notką. Ksiądz przerzuca kartki.
- O! Maryla... Jurek... Łukasz... Olek. - uśmiecha się błogo. - A tu, widzicie państwo? Ja!
Jeden czyta. Drugi dopełnia kubek, idzie na skraj wzgórza myśląc, jak to było wtedy na Górze Oliwnej. Albo na jeziorze Genezaret. Ten chleb i te ryby w ilości trzech sztuk a może to były trzy kosze ryb na rzesze wiernych i wiara czyni cuda a Ja ci powiadam wstań a chodź i kto chce wejść do domu ojca mego wejść może tylko przeze mnie i ja jestem droga i ja wam powiadam Ojcze czemuś mnie opuścił i dokonało się a potem Quo Vadis? i słynne: Tam idę, skąd ty uciekasz... Było prościej: Wracam do swoich.
- O, orzeł!

Więc tak sobie stoi, mając nad głową bielika a u stóp leśną dolinę i hen, w oddali miasteczko bieluśkie; niewidoczny parowóz przecina trzewia czarnych lasów puszczając obłoki: oto słupy dymu, którymi Pan wskazuje drogę do cywilizacji... Hosanna!
- Gdybym miał pewność, że trafię tak jak ty, w dzicz, a nie pod władanie jakiegoś ciemnego katabasa w pegeerowskim przysiółku, to ja bym...
Siadają przy stole, a Paweł przymyka oczy, zamyka książkę i podnosi palec do góry.
- Tak, gdybyś miał pewność. Zatem mógłbyś służyć Bogu, ale na swoich warunkach?
- Jakoś tak właśnie. Rozumiesz: pustelnia, cisza, arboretum, zapleśniałe scriptorium...
- Klimacik, jak w Imię Róży Umberto Eco?
- Dokładnie.
- No, to powinieneś jak Zenek na „Batorym” poszlajać się po morzach i oceanach. Poznać blaski i cienie tego padołu pod każdą szerokością geograficzną.
- Jak Zenek, powiadasz klecho?...

...Słuchają w pamięci rozmów z Zenkiem nad jakimiś jeziorami, pośród Starówki, na kilku mostach i w paru lipowych alejach; przy piwku Pod Kasztanami, na wódce w Starogdańskiej, Barze Jacek czy Raduni. Tak, był Zenek, nie ma Zenka. Nie umiał żyć. Taka sprawa!

Nic nie spada z nieba, słońce nie wstrzymuje biegu. Po chwilowym milczeniu i wspominkach, wraca rzeczywistość.
- Są zakony kontemplacyjne na ścianie wschodniej... Takie niedobitki średniowiecza. Wraca do tematu Paweł. Coś w sam raz pod ciebie, jak na obstalunek: sześciu, dziesięciu braci tam, gdzie kiedyś była ich setka...
- Wiem, nieraz się zastanawiałem... Dowiadywałem się nawet w kurii, ale..
- Ale?
- Znasz mnie, jestem facet lojalny do absurdu, jeśli w coś wchodzę, to fanatycznie, od a do zet, więc...
- Więc?
Nabiera powietrza, wypuszcza, zapala papierosa, dając sobie czas. Po czasie, jaki sobie dał, odpowiada patrząc mu w oczy
- Nie znam siebie na tyle, żeby odpowiedzieć na proste pytanie: na jak długo?
- Odpowiedz sobie najpierw na pytanie: po co?
- To już wiem; szukam odpowiedzi a nie znajdę jej w knajpie, na ulicy, w sklepie, w jakimś łóżku z jakąś tam...
W Piotrze budzi się tropiciel zwątpień; stawia łokcie na stole, podpiera brodę, patrzy brązowymi, przenikliwymi oczyma inkwizytora:
- Szukasz odpowiedzi na co?
- Na: o co chodzi, dobrzy ludzie? O, na to pytanie właśnie.
- Tak ogólnie: o co chodzi?
- Dokładnie.
- No, to jest niekiepskie pytanko. Bez odpowiedzi raczej. Wiesz, gdybyś pytał o konkret.
- A twoim zdaniem to nie jest konkret?
- No, jest, ale rozlazły. Wiesz, co to jest galaktyka, gwiazda, planeta, woda na planecie, żuczek jakiś, liść, no, to, tak, ale na ogólne pytanie, co to jest Wszechświat, dostaniesz odpowiedź ogólną ze wskazaniem na: szukaj pod galaktyki, planety, asteroidy i tak dalej, aż do liścia jesiennego, co żółty jest i dla Beaty z Albatrosa tyś-jedyna-aha-aaa...
Wreszcie wyznaje, że raz zdobył się na odwagę; nie było zaśniedziałego dzwonka u furty tylko przycisk. Po półgodzinnym czekaniu w skwarze, atletyczny mnich uchylił maciupkie okienko z serdecznym
- Nu, co?
-  Aaaa, więc jednak byłeś! Dobra, opowiesz później...


Dziś pozostał mi po tobie smutek, żal...
    
Są napici, więc śpiewają nieumiarkowanie, ryczą ze śmiechu, a z oczu płyną im łzy. Tak, kochany... Był Zenek i nie ma Zenka. Taka sprawa!
 Ranek jest ciężki od zapachu kościelnych woni, lasu, kamienia i wosku. Otwarte okno wpuszcza gorące powietrze, brzęczące od pszczół, much i czegoś tam jeszcze. Patrzy w bielony sufit i zastanawia się: a gdyby? A jeśli, dajmy na to, że Tak, to na jak długo: na miesiąc? Na rok? Dziesięć lat? Czy aż po grób? Wstanie, zastanowi się; może między drzewami pośród paproci nagrobnych tkwi zmurszała odpowiedź? Kościoły, cmentarze, witraże, cyboria, ołtarze, wszelkie niezbędne elementy do skruchy, zadumy; zapytań, jaką drogą, Panie? Jam jest droga. Oto krew moja. Do Rzymu, Piotrze. A ja wam powiadam, kto najmniejszemu uczynił, mnie uczynił. Szlam zwątpień. Mielony bursztyn żarzący się w kadzielnicach serc i głów. Postać świata przemijając, pozostawia go niezmienionym w istocie. W Istocie? Istota. Czego? Kogo? Bruno z Kwerfurtu. Benedykt z Nursji. Franciszek z Asyżu. Ech... Wstaje i idzie. Nierybak, nieopoka. Fundament na iłach posadowiony. Zorba.
 Jest sobota. Szabas. Sabat. Góra Łysa i wiedźmy. Sięga po papierosa i przez chwilę zastanawia się czy wypada, w końcu to teren kościoła, ale co tam, kogo to... Dzisiaj jest sobota, mają w planie nie robić żadnych planów; trochę popić, gdzieś poszwendać się leśnie, powspominać, podysputować zbożnie, Erazmowo z rotterdamskim zacięciem. Poruszyć kamień filozoficzny, alembiki; przeszukać kilka sztolni piekielnych zwątpień, powspominać jakieś dziewczyny, z którymi kapali się w morzu i jeziorach; od tego czasu słońce obróciło swoją tarczę sto razy po sto razy i rozświetlało ciemności ich dusz, gdy bywały wszeteczne i plugawe, kiedy mamili panienki do rozkładania ud białych i cynobrowych usteczek otwierania dla węży.
Sobota. Szabas. Sabat. Góra Łysa i wiedźmy. O-ho! Powiedźmiłbym sobie trochę. Ale najpierw kawa, herbata, kromka chleba na liściu i kawałek jakiegoś bimbru. Muszę wejść na dzwonnicę i wzrokiem otaksować całość: stateczny, pulchny Buck Mulligan... Do tegoż doszło, Panie?! A co jest moim pękniętym lusterkiem służącej, moje pęknięta pewność siebie zawarta w jednym: wiem, że nic nie wiem? Może. Każdy dźwiga swój krzyż. Ty - nasze, ja swój. Sobota, jak to sobota na wsi; dzień zwyczajny, nudniejszy od poprzednich nawet, bo przepełniony obietnicą dolce far niente jutra. Wędrują sobie po górach i lasach, gadają o wszystkim i niczym. Jeden drugiego brzemiona nosząc, ulgę drugiemu czynią. Rozpraszają zwątpienia, pobudzają śmiech krzepiący, wzmacniają fundamenty i stemplują opaść gotowe stropy pewności.
Jedzą jakieś jagody, poziomki, szczawik zajęczy, maciupkie ryże kurki, piją bimber z manierek i gryzą bułki z kiełbasą.
- Ty,  a co u Iwony? Pyta dobrodziej dobrodusznie; leży na mchu z rękami pod głową i zamkniętymi oczyma.
- Której Iwony?
-No, tej z Podwala, od sklepu z żarówkami, szklankami, doniczkami czy jakimś takim badziewiem...
- A, tej Iwony! Nie wiem. Widziałem ją rok czy dwa temu; leciała w rozpiętym futrze, pomimo wiatru: włos falujący i bujny wypięty cyc.
- Co wypięte? Cyc?
- Toż mówię - cyc.
Paweł siada i odkręca manierkę.
-To nie ta, Stary! Co ty, nie pamiętasz Iwony? Chuda. Nazywaliśmy ją Chuda albo Deska, a ty: cyc wypięty! Coś ci się pomieszało, to nie ta.
Więc on tłumaczy, że jednak wyobraź ty sobie - ta. Sam był zaskoczony, kiedy go zatrzymała na Podwalu Staromiejskim na wprost Hali Targowej jakoś tak w październiku czy listopadzie i zapytała
- A ty co, stary, nie poznajesz mnie?
I on dopiero po parunastu sekundach, jak się wgryzł okiem w te oczy i twarz, dopiero wtedy rozpoznał Chudą i przypomniał sobie wszystkie świńskie rysunki, jakie dla niej wykonał na karteczkach, a ona ze śmiechem, bez zażenowania puszczała je dalej, za posłańca i powiernicę mając tę małą, cycatą Wandę, też z Podwala z resztą. Wprawdzie chodził wtedy z Ewką, a potem z tą Grażyną z ekonomika, ale naprawdę kochał się w Iwonie, chociaż nigdy się z tym nie zdradził. Te świńskie rysunki były dowodem miłości. Takie końskie zaloty napaleńca bez pryszczy.
- Chuda to teraz, mówię ci, taka laska, że się w pale nie mieści! Piękna...
Patrzy spod oka na Pawła. Śmieją się.
- Kusisz? Możesz sobie odpuścić. Ja ci odpuszczam.
- Nie nęci kawałek dupy?
- Czasami... Normalka. Ale wiesz, są sposoby: modlitwa, włosiennica, biczowanie...
- Własna rączka...
- No.
- Ech, podziwiam cię. Was, poprawia się szybko. Was, księży, mnichów, mniszki... Chociaż, jak się pragnie czegoś ważnego, wielkiego, to dymanie może być obojętne.
- I jest obojętne.
Paweł przełyka chleb.
- A co u Grzesia?
Wzruszając ramionami odpowiada, że nic nowego; razem z ojcem, starym Pellowskim dalej na Podwalu Staromiejskim chleby boże wypieka dla przeżuwaczy szarych igrzysk codzienności.
- Aha.
- Aha, patrz: dwa orły; kołują wysoko.
Kiedy zamykasz oczy i wciągasz nosem zapach chmur i jodeł - nie istniejesz. Jest tylko metaliczny posmak zwątpienia w cywilizację i pewność, że kiedy odemkniesz oczy, zobaczysz chmury, nie koniecznie zaraz Boga, ale chmury na pewno, twór Boski. I manierkę z bimbrem, księdza Pawła-poetę, bułkę z kiełbasą Beskidzką i dasz wiarę, że może jutro no, najpóźniej pojutrze wpadnie ktoś do ciebie z wielką nowiną:
- Pytałeś, o co chodzi? Przysłano mnie z odpowiedzią. Otóż chodzi o to, że...
 Niedziela była piękna, ludzie płakali. Modlili się, przystępowali, rzucali na tacę czyści, zwarci, gotowi do samooczyszczenia, samobiczowania, skruchy i nawróceń. Dlaczego? A kto ich tam zrozumie? Nikt się śmiał, nie pierdział, nie grał w karty. Choć młody, całowali go w dłoń; nie wzbraniał, bo taki obyczaj.
- No, widzisz... Nawet nie umiem wyjaśnić... Pewnie uważasz mnie za kłamcę?
- Jasne! Podstępny, obłudny, pieprzony klecho!
Posiedzieli w sadzie pod cisem, popili bimberku, pograli na gitarze, pośpiewali, a było to dobre. Opowiadał o Murze. Opowiadał o Dzienniku; pięknie malowane ręcznie kartki ryżowego papieru. Nie, oczywiście, że nie zabytek; pamiętnik jakiejś dziewczyny. Opowiadał o Murze i jak się poruszyła cegła pod jego stopą i wtedy przypomniał mu się Hemingway i zdanie z Komu bije dzwon, jak drgnęła ziemia pod kochającą się parą. Przypomniał W poszukiwaniu straconego... Tę cegłę żywot wywodzącą od magdalenki zamoczonej w filiżance, która nie daje, bo dać nie może żadnej odpowiedzi na pytanie I-co-z-tego-wynika, Marcelku?
Odkrywali bezkres apeironu według Άναξιμένηςα i pewne zdumiewające prawa fizyki, jak choćby słynne E = mc2, gdzie E - energia, zawarta w spoczywającym ciele, c - to prędkość światła wynosząca około 300 000km/s, a m masą jego, które to prawa acz rozpoznane, nie dozwalają skonstruować machiny czasu mimo zaawansowanej technologii umożliwiającej tworzenie takich cudeniek, jak bomby termonuklearne, hybrydy i mutanty o srogich obliczach, sztuczne kwiaty i nadzienie rogali, a nawet lateksowe penisy i mechaniczne pochwy dla wszelkiej maści sodomitów.  Wspominali pospólnie „Jabłuszka Po Pensie” Joycea, „Lamparta” Lampedusy i „Smugę Cienia” Conrada. Poruszyli Grahama Greene i Alejo Carpentiera, takoż „Ora pro Nobis” i „Credo”. Byli tu i tam stopami pamięci a palce ich myśli pluskały raz po raz w krynicznych wodach dawnych dni, do których dostępu bronił człowiek o imieniu Ἡράκλειτος. Kapali się w słowach, śmiechu i łzach w owej chwili, w której alkohol nakazuje zbożnie płakać nad piersią przypomnianej właśnie dzieweczki, w porze puchania puchacza w mroku kryjącym leśne dziwy i mech krokitłumiący. Byli młodzi w miarę, w miarę utalentowani, w miarę przyzwoici, dlatego Pan dozwolił im spotkać się w owo letnie, niepaschalne triduum. Aby radowali się i wielbili siebie samych na obraz i podobieństwo ukształtowanych. Bo dlaczego nie?
Pociąg sapał, kiedy nabierał prędkości.

 Postscriptum   
 Na patyku siedzi wielki kolorowy ptak, wecując pomarańczowy dziób o korę. Za parę dni zacznie się pora deszczowa; ja będę kilka tysięcy kilometrów stąd, on zostanie i będzie pasał owieczki swoje jak Ojciec Wirgiliusz z dziecięcej piosenki. Ojciec Piotr ma teraz brązową skórę, zmierzwioną ryżą brodę i zrogowaciałe podeszwy stóp w skórzanych sandałach. Małym scyzorykiem struga fujarkę. Pointuje naszą rozmowę.
- Więc, gdyby Boga nie było, należałoby Go stworzyć.
Jest paskudnie duszno, pijemy herbatę z wódką i gadamy od wielu godzin w myśl zasady: gadaj do sęka, aż ci gęba spęka. On to, ja śmo, a wszystko - guzik warte.
- Czy to aby nie jest bluźnierstwo? Pytam. Patrzy na mnie w zamyśleniu, pociera kciukiem podbródek.
- Bluźnierstwo? Przeciw komu?
Powiedział Gdyby Boga nie było, należałoby Go stworzyć a ja teraz myślę, jaki sens ma to, co powiedział i jakie kryje się w tym zdaniu przesłanie dla mnie. Problem bluźnierstwa czy herezji pozostawiam teologom, sobie zadumę. Nie jestem jak on funkcjonariuszem Kościoła, nie muszę rozliczać się tak skrupulatnie ze słów; mnie chroni potęga mojej bezbrzeżnej ignorancji. Należałoby Go stworzyć... Jakie kryje się w tym zdaniu przesłanie dla mnie? Czy w ogóle jest jakieś przesłanie? Musi być: jestem fatalistą, wierzę w świat zdeterminowany przez Niego. Oczywiście, do pewnego stopnia zdeterminowany: rozróżnienie dobra i zła, wiedza o grzechu, wolna wola, świadome wybory itepe. A więc należałoby Go stworzyć... A jeśli tak, to kto stałby za tym aktem potrzeby? No, mam zagwozdkę na długie deszczowe noce i dnie. Potrzebne mi to było, jak świni siodło, psiakrew!
- Oczywiście. mówi Piotr spokojnie próbując fujarkę, gdyby Go nie było...
Uśmiecha się, wstaje, wręcza instrument spasionemu, gołemu dzieciaczkowi w czapeczce.
- Fajnie jest wierzyć w Boga, a cholernie niefajnie nie wierzyć. Dopowiadam. Patrzy na mnie ironicznymi oczyma zaskoczonego chłopczyka.
- A dlaczego ci tak fajnie wierzyć?
- Bo mi niefajnie nie wierzyć; ot co, durny klecho!
- Nigdy nie masz wątpliwości?
- Nigdy.


Lud Taino. Szaman w imieniu Bo'jike, Wielkiego Pana Lasu i Ziemi. Indianki. Grypa. Dreszcze. Misja Ojców Jakichśtam. Pora deszczowa, palmowe daszki, ariranie, żylaste wredne ryże psy; dmuchawki, koraliki, pieczone wyjce, kurczęta, kleszcze, kurara. Czy warto opisywać ich kolejne spotkanie?
- A spotkali się?
- Ależ oczywiście!
- No, to jasne, że warto opisać ich spotkanie!
- Tylko - po co?



SŁAWOMIR MAJEWSKI


Opowiadanie z tomu "Podręczny Zestaw Deja Vu", publikacja m.in. w Kwartalniku Akcent nr 1/2010 i 4/2010



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz