poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Świat według Marianny


MAGDALENA TARASIUK




tak trudno przyznać rację rozumowi, gdy patos w modzie

Pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Data, o którą toczyłyśmy z Marianną walki, bardziej na emocje niż na argumenty. Kłótnie, kończące się cichymi dniami.
A co dzisiaj mi powiesz na temat Powstania Warszawskiego? Zmieniłaś zdanie? Nie byłam pewna, czy słyszę Mariannę, czy swoje myśli.
Czytałaś „Ziele na kraterze” Wańkowicza? Pytanie o książkę rozwiało wątpliwości, od kogo pochodzi.
Muszę przyznać, że była to pierwsza lektura, która zasiała wątpliwości, ale ziarenko musiało wykiełkować, trwało to chwilę. Nie sama walka: heroiczna, krwawa, okrutna, od początku bez nadziei, wstrząsnęła mną najbardziej, ale opis poszukiwania ciała córki, zakończonego – tak jak powstanie – porażką. Jak pomyślę, że Krysia Wańkowiczówna była tylko trochę młodsza od naszej Tośki, biję się w piersi i mówię: miałaś rację. To nieludzkie wysyłać dzieci na wojnę. Ale powstanie nie mogło się nie odbyć, mówią historycy. To samo, kombatanci.
A wiedzą, ilu ich przeżyło? Policzyli, ilu zostało w kanałach, pod gruzami, w grobach na podwórkach warszawskich kamienic? Proporcja między żyjącymi a poległymi kiepska, prawda?
A etos, babciu?
Etos? Wyobraź sobie: jesteś w pracy na Żoliborzu. Musisz wrócić do domu, do dzieci na Pragę, Mokotów czy Wolę. Jest piąta po południu. I zostajesz, tam gdzie zatrzymał cię wybuch powstania. Na Pragę uda ci się przejść mostem pontonowym po siedemnastym stycznia czterdziestego piątego, jeśli nie pojedziesz via obóz w Pruszkowie w nieznane. Ale raczej wywiozą cię na roboty do Niemiec lub do jednego z obozów koncentracyjnych, bo jesteś młoda i zdrowa. Na Mokotów się nie dostaniesz, bo walczy Śródmieście i Starówka, które mijasz, wracając z Żoliborza. Może uda ci się po siedemnastym stycznia. Na Wolę lub Ochotę nie masz po co wracać. Chyba, żeby pochować martwe dzieci. Jeśli są to córki (masz dwie córki, więc możesz to sobie wyobrazić), musisz zmierzyć się z widokiem ich zbezczeszczonych zbiorowymi gwałtami ciał. Ale najpierw będziesz ich szukać w stertach nadpalonych zwłok. Kiedyś się dowiesz, że tak ginęła Wola i Ochota – dziesiątki tysięcy warszawskich cywilów.
Babciu, przestań.
Chciałaś rozmawiać o etosie! Jak można było zaczynać powstanie, gdy ludzie wracali z pracy? Jak można było narazić, a w rezultacie: skazać na zagładę ludność cywilną i najlepszą walczącą młodzież – na śmierć. Wynik walki był łatwy do przewidzenia! A dowództwo siedziało w Londynie i liczyło na cud! Za chwilę mnie szlag trafi! Zapomniałam, przecież nie żyję, trafił mnie dwadzieścia lat temu.
A gdyby nie było powstania, Niemcy nie zburzyliby Warszawy?
Nie wiem i nikt tego nie wie. Ale nie liczy się efekt hipotetycznej, niepodjętej decyzji. Ważne jest to, co może wyniknąć z decyzji fatalnej, nieprzemyślanej. Trzeba umieć przewidywać ewentualne skutki i cenę, jaką się zapłaci. A cena za powstanie to eksterminacja miasta. Zostały zgliszcza, ruiny i ludzkie tragedie. Bóg i Honor – gdzieś w kanałach między rozkładającymi się zwłokami.
A pomoc sojuszników?
Jaka pomoc? Raczej historyczna naiwność, głupota i brak umiejętności wyciągania wniosków z niedalekiej przeszłości – wrzesień 1939!
A co się działo w tym czasie u was, na Targówku?
Stali Rosjanie. Stali i czekali, aż Warszawa się wykrwawi. Grali na harmoszkach, śpiewali „Katiuszę”, rozdawali dzieciom cukierki, właściwie coś, co przypominało cukierki – takie jakieś słodkie kawałki masy cukrowej. Wymieniali konserwy na bimber, pędzony w każdym domu. Podrywali dziewczyny chętne do zabawy, bo niestety, były również takie w Warszawie. Nie tylko bohaterskie harcerki z powstania. Wiesz, oni byli bardzo przyjacielscy, zwłaszcza, jak się napili, czyli bezustannie. Odpoczywali, czekając na rozkaz, który, jak wiadomo, nigdy nie został wydany.
To zupełny przypadek, że mieszkaliśmy właśnie na Pradze, a nie na przykład – na Woli. Że pracowałam po tej samej stronie Wisły i nie musiałam przechodzić do Warszawy, że twoja matka miała sześć lat, a nie szesnaście: bo pewnie nie byłoby cię na świecie, że ojciec – (tak babcia nazywała dziadka) – nie pojechał wtedy do Warszawy sprzedać mydło. Uratował nas przypadek.
Sprzedać mydło? Opowiesz? – poprosiłam, żeby skierować rozmowę na trochę inny tor.
Jedni pędzili bimber, drudzy robili cukierki z karmelu, inni gotowali mydło w kadziach do prania bielizny. Śmierdziało gotującym się łojem, kalafonią i innymi składnikami. Trzeba było mieszać, żeby gęsta maź nie przywarła do gara i żeby się nie przypaliła. Jak wystygła, wlewało się ją do foremek i po zaschnięciu kroiło na małe kawałki, pakowało w pergamin (jeśli się go miało) i sprzedawało pod groźbą aresztowania. Dziadek woził mydło robione przez sąsiadkę do Warszawy i sprzedawał do sklepików. Dostawał za to połamane kawałki dla nas i dodatkowo jakieś grosze. Tak zarabiał w czasie wojny.
Rosjanie siedzieli do zimy?
Tak. A potem trzeba było zacząć sklejać życie od nowa. Już bez bombardowań, bez strachu, bez Niemców. W strasznej biedzie i strasznych mrozach, w braku wszystkiego. Poza wolnością.
Wolnością?
Dla nas to była wolność, okupiona śmiercią miasta. Cokolwiek ktokolwiek powiedział i napisał później na ten temat – dla nas to była wolność!

Fragment książki „Tara” (wydanego 2011 w Krakowie – wyd. Bogdan Zdanowicz)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz