MAGDALENA TARASIUK
tak
trudno przyznać rację rozumowi, gdy patos w modzie
Pierwszego
sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Data, o
którą toczyłyśmy z Marianną walki, bardziej na emocje niż na
argumenty. Kłótnie, kończące się cichymi dniami.
– A co dzisiaj mi
powiesz na temat Powstania Warszawskiego? Zmieniłaś zdanie? Nie
byłam pewna, czy słyszę Mariannę, czy swoje myśli.
– Czytałaś „Ziele
na kraterze” Wańkowicza? Pytanie o książkę rozwiało
wątpliwości, od kogo pochodzi.
– Muszę przyznać, że
była to pierwsza lektura, która zasiała wątpliwości, ale
ziarenko musiało wykiełkować, trwało to chwilę. Nie sama walka:
heroiczna, krwawa, okrutna, od początku bez nadziei, wstrząsnęła
mną najbardziej, ale opis poszukiwania ciała córki, zakończonego
– tak jak powstanie – porażką. Jak pomyślę, że Krysia
Wańkowiczówna była tylko trochę młodsza od naszej Tośki, biję
się w piersi i mówię: miałaś rację. To nieludzkie wysyłać
dzieci na wojnę. Ale powstanie nie mogło się nie odbyć, mówią
historycy. To samo, kombatanci.
– A wiedzą, ilu ich
przeżyło? Policzyli, ilu zostało w kanałach, pod gruzami, w
grobach na podwórkach warszawskich kamienic? Proporcja między
żyjącymi a poległymi kiepska, prawda?
– A etos, babciu?
– Etos? Wyobraź sobie:
jesteś w pracy na Żoliborzu. Musisz wrócić do domu, do dzieci na
Pragę, Mokotów czy Wolę. Jest piąta po południu. I zostajesz,
tam gdzie zatrzymał cię wybuch powstania. Na Pragę uda ci się
przejść mostem pontonowym po siedemnastym stycznia czterdziestego
piątego, jeśli nie pojedziesz via obóz w Pruszkowie w nieznane.
Ale raczej wywiozą cię na roboty do Niemiec lub do jednego z obozów
koncentracyjnych, bo jesteś młoda i zdrowa. Na Mokotów się nie
dostaniesz, bo walczy Śródmieście i Starówka, które mijasz,
wracając z Żoliborza. Może uda ci się po siedemnastym stycznia.
Na Wolę lub Ochotę nie masz po co wracać. Chyba, żeby pochować
martwe dzieci. Jeśli są to córki (masz dwie córki, więc możesz
to sobie wyobrazić), musisz zmierzyć się z widokiem ich
zbezczeszczonych zbiorowymi gwałtami ciał. Ale najpierw będziesz
ich szukać w stertach nadpalonych zwłok. Kiedyś się dowiesz, że
tak ginęła Wola i Ochota – dziesiątki tysięcy warszawskich
cywilów.
– Babciu, przestań.
– Chciałaś rozmawiać
o etosie! Jak można było zaczynać powstanie, gdy ludzie wracali z
pracy? Jak można było narazić, a w rezultacie: skazać na zagładę
ludność cywilną i najlepszą walczącą młodzież – na śmierć.
Wynik walki był łatwy do przewidzenia! A dowództwo siedziało w
Londynie i liczyło na cud! Za chwilę mnie szlag trafi! Zapomniałam,
przecież nie żyję, trafił mnie dwadzieścia lat temu.
– A gdyby nie było
powstania, Niemcy nie zburzyliby Warszawy?
– Nie wiem i nikt tego
nie wie. Ale nie liczy się efekt hipotetycznej, niepodjętej
decyzji. Ważne jest to, co może wyniknąć z decyzji fatalnej,
nieprzemyślanej. Trzeba umieć przewidywać ewentualne skutki i
cenę, jaką się zapłaci. A cena za powstanie to eksterminacja
miasta. Zostały zgliszcza, ruiny i ludzkie tragedie. Bóg i Honor –
gdzieś w kanałach między rozkładającymi się zwłokami.
– A pomoc sojuszników?
– Jaka pomoc? Raczej
historyczna naiwność, głupota i brak umiejętności wyciągania
wniosków z niedalekiej przeszłości – wrzesień 1939!
– A co się działo w
tym czasie u was, na Targówku?
– Stali Rosjanie. Stali
i czekali, aż Warszawa się wykrwawi. Grali na harmoszkach, śpiewali
„Katiuszę”, rozdawali dzieciom cukierki, właściwie coś, co
przypominało cukierki – takie jakieś słodkie kawałki masy
cukrowej. Wymieniali konserwy na bimber, pędzony w każdym domu.
Podrywali dziewczyny chętne do zabawy, bo niestety, były również
takie w Warszawie. Nie tylko bohaterskie harcerki z powstania. Wiesz,
oni byli bardzo przyjacielscy, zwłaszcza, jak się napili, czyli
bezustannie. Odpoczywali, czekając na rozkaz, który, jak wiadomo,
nigdy nie został wydany.
To zupełny przypadek, że
mieszkaliśmy właśnie na Pradze, a nie na przykład – na Woli. Że
pracowałam po tej samej stronie Wisły i nie musiałam przechodzić
do Warszawy, że twoja matka miała sześć lat, a nie szesnaście:
bo pewnie nie byłoby cię na świecie, że ojciec – (tak babcia
nazywała dziadka) – nie pojechał wtedy do Warszawy sprzedać
mydło. Uratował nas przypadek.
– Sprzedać mydło?
Opowiesz? – poprosiłam, żeby skierować rozmowę na trochę inny
tor.
– Jedni pędzili
bimber, drudzy robili cukierki z karmelu, inni gotowali mydło w
kadziach do prania bielizny. Śmierdziało gotującym się łojem,
kalafonią i innymi składnikami. Trzeba było mieszać, żeby gęsta
maź nie przywarła do gara i żeby się nie przypaliła. Jak
wystygła, wlewało się ją do foremek i po zaschnięciu kroiło na
małe kawałki, pakowało w pergamin (jeśli się go miało) i
sprzedawało pod groźbą aresztowania. Dziadek woził mydło robione
przez sąsiadkę do Warszawy i sprzedawał do sklepików. Dostawał
za to połamane kawałki dla nas i dodatkowo jakieś grosze. Tak
zarabiał w czasie wojny.
– Rosjanie siedzieli do
zimy?
– Tak. A potem trzeba
było zacząć sklejać życie od nowa. Już bez bombardowań, bez
strachu, bez Niemców. W strasznej biedzie i strasznych mrozach, w
braku wszystkiego. Poza wolnością.
– Wolnością?
– Dla nas to była
wolność, okupiona śmiercią miasta. Cokolwiek ktokolwiek
powiedział i napisał później na ten temat – dla nas to była
wolność!
Fragment
książki „Tara” (wydanego 2011 w Krakowie – wyd. Bogdan
Zdanowicz)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz