Christian
Medard Manteuffel (właść. Krystian Medard Czerwiński), ur. 28.05.1938 w
Brześciu Kujawskim. W Niemczech na stałe od 1988 z obywatelstwem
polskim i niemieckim. Członek niemieckiego stowarzyszenia
literackiego Else-Lasker-Schüler e.V., zajmującego się statutowo
przywracaniem literaturze autorów, których książki palone były
na stosach w roku 1933 i współczesną literaturą emigracyjną. W
Polsce jest członkiem Klubu Literackiego Dąbrówka w Poznaniu. Od
rodzinnego miasta Brześć Kujawski otrzymał honorowy tytuł: Twórca
Ziemi Brzeskiej.
____________________
PASAŻE
Z ROZSTAJNYCH DRÓG
Joannie
Wojciechowicz
1980
r. MKZ Gdańsk. Joanna jako szefowa BIPS
(Biuro Informacji Prasowej "Solidarność")
(Biuro Informacji Prasowej "Solidarność")
Ach,
te nasze exodusy do kraju, do którego mamy niekończące się żale!
A jednak. Najprzeróżniejsze ślady pozostają potem w kronikach
miast niemieckich, w przekazach rodzinnych, często w nazwiskach,
choć po latach zmienionych, zniekształconych; Błędowski stał
Bledowskim, Śliwka jest teraz Sliwka. Nawet w wymowie niemieckiej
nie domyślisz się już polskiego brzmienia. Erwin Kowal nie ma
pojęcia, że nosi to samo nazwisko co jego sąsiad Hans Schmid, ani
że ich przodkowie należeli do tego samego cechu. Przodek mojego
przyjaciela nazywał się Kocioł, a pisze swoje nazwisko dzisiaj w
Niemczech: Koziol – bliżej kozła niż kotła. Dziś nikt już nie
dojdzie kiedy przybysze z tymi nazwiskami znaleźli się po
zachodniej stronie Odry. Ta refleksja zatrzymała mnie przy niemal
anegdotycznej, a jednak prawdziwej historii, jaką przytoczył Karl
Dedecius w swoim eseju Überall
ist Polen,
omawiającym
książkę Marcela Reicha-Ranickiego 16
polnische
Erzähler.
Działo się
to w roku
1832, gdy po upadku Powstania Listopadowego Polacy szukali
schronienia w krajach zachodniej Europy. Mieszkająca we Frankfurcie
nad Menem przyjaciółka Wolfganga Goethego, Suleika, donosiła mu w
liście: (…)
Halb Frankfurt ist ganz verrückt wegen dieser Polen. Du würdest die
Stadt nicht wiedererkennen. (…)
Co
takiego wydarzyło się tam wtedy, że połowa Frankfurtu była tak
zwariowana na punkcie Polaków, że Goethe nie
mógłby miasta rozpoznać?
Na ulicach było głośno od polskich zgrupowań i śpiewów
patriotycznych der
Feinden
des russischen
Imperium.
Entuzjazm udzielił się frankfurtczykom. Rada miasta przyznała
jednogłośnie 30 000 marek na wsparcie polskich uchodźców. A że
działo się to we Frankfurcie nad Menem, gdzie flaga miasta jest
identyczna jak polska, natomiast biały orzeł w koronie, prawie
identyczny, miasto wyglądało rzeczywiście na opanowane przez
Polaków.
Solidarność
z Polską była wówczas w Europie powszechna. W Londynie powstało
stowarzyszenie literackie „The Literary
Association of the Friends of Poland”. W
Paryżu, w Playel-Saal,
Fryderyk Chopin wzruszał sympatyków Polski swoimi polonezami i
mazurkami. W Rzymie proboszcz Félicité
Robert de Lamennais
skomponował hymn à
la Pologne.
Ryszard Wagner skomponował swoją młodzieńcza uwerturę Polonia.
Jeszcze w roku 1862 Giuseppe Garibaldi deklarował gotowość walki
za Polskę zapewniając młodych polskich emigrantów przebywających
na Szwabii, w Heidelbergu: Wzniosę
jeszcze swoje ramię dla obrony wolności Polski!.
W
roku 1862 (lub początek 1863 – sic!),
przebywający też na emigracji w Lipsku, Cyprian Kamil Norwid,
napisał wiersz Fortepian
Szopena.
Muzyka Chopina była inspiracją dla poetów polskich w latach walki
i okupacji. Jak ogromna była jej siła zdali sobie szybko sprawę
okupanci hitlerowscy, burząc jego pomnik w roku 1940.
Fryderyk
Chopin też znalazł się w Niemczech, lecz tylko przejazdem w swojej
ostatniej podróży z rodzinnego domu do Paryża, we wrześniu 1831
roku. Wyjechał z Warszawy 2 listopada i jechał przez Wrocław,
Wiedeń, Monachium i Stuttgart. W Wiedniu dotarła do niego wiadomość
o wybuchu w Polsce powstania listopadowego. Stało się. Chciał
wracać i bić się, jak wszyscy niemal koledzy. Siłą przymuszony
przez najwierniejszego przyjaciela, Tytusa Wojciechowskiego pozostał,
ale zmienił się nie do poznania. W takim stanie dotarł do
Stuttgartu. Sięgnął po pióro. Lecz tym razem nie chodziło o
zapis nut; zapisywał dzień po dniu swoje odczucia. Tak,
tak to było...
O
jego dzienniku
studgardzkim,
(tak Fryderyk zapisywał nazwę tego miasta),
dowiedziałem
się po raz pierwszy od Blanki, gdy zadomowiłem się już wśród
innych emigrantów w gościnnym hoteliku na rogatkach miasta. Hotelik
nazywał się: Gasthaus
an der Scheidewegen,
my nazywaliśmy
ten nasz dom na obcej ziemi po polsku krótko: Gospoda
na rozdrożu.
To było rzeczywiście rozdroże przy uliczce wybiegającej z miasta,
co już było dość symboliczne dla naszej sytuacji, a na dodatek na
rogu Chopinstraße.
Na końcu
ulicy Chopina był już tylko widok na porośnięte gęsto bukami
Wzgórza Szwabskie.
O
stuttgarckim dzienniku Chopina, znanym już na świecie, w Polsce
peerelowskiej było cicho; w PRL cenzura była łaskawa dla nut
naszego wielkiego muzyka, jednak słowa, jak wszelkie inne, podlegały
cenzurze. Chopin sam skomentował krótko wyrażony przez kogoś
zachwyt dla jego zapisów: Chciałem
tylko napisać i zostawić abecadło tego, co naprawdę polskie, a
nauczyć odrzucać polskość fałszywą.
Blanka
miała angielskojęzyczne wydanie książki George
Richard Marek,
Maria Gordon Smith'a
Chopin.
„(
… ) O Boże, jesteś ty! - Jesteś i nie mścisz się! - Czy
jeszcze ci nie dość zbrodni moskiewskich - albo - alboś sam
Moskal! - Mój biedny Ojciec! - Mój poczciwiec, może głodny, nie
ma za co matce chleba kupić! - Może siostry moje uległy
wściekłości rozhukanego łajdactwa moskiewskiego! Paszkiewicz,
jeden psiak z Mohylewa, dobywa siedziby pierwszych monarchów
Europy?! Moskal panem świata? (...) - O Ojcze, takież to
przyjemności na twoje stare lata! - Matko, cierpiąca, tkliwa matko,
przeżyłaś córkę, żeby się doczekać jak Moskal po jej kościach
wpadnie gnębić (...) was. Ach, Powązki! Grób jej szanowali?
Zdeptany - tysiąc innych trupów przywaliło mogiłę. Spalili
miasto!! - Ach, czemuż choć jednego Moskala zabić nie mogłem!. (
…)”
Proszę
się nie dziwić i nie gorszyć, że cytuję ten fragment dziennika
Chopina. Nie przemawia tutaj przeze mnie antagonizm do narodu
rosyjskiego. Jak i nie odczuwam antagonizmu do narodu niemieckiego.
Wśród tych narodów wyrosły piękne gaje kultury owocujące
odrębnymi, a jakże pięknymi dziełami w literaturze, muzyce i
sztuce. Narody obu tych krajów, choć ich władcy rozrywali Polskę,
udzielali w tym samym czasie azylu polskim poetom, intelektualistom i
politykom. Ale przed moimi oczami trwa do dziś obraz roku 1956 i
ciągnące obok katedry włocławskiej na Warszawę kolumny wojsk z
czerwoną gwiazdą. Staliśmy z moją dziewczyną przy wyjściu z
parku milcząc. Oboje mieliśmy w pamięci minioną wojnę, los
naszych rodziców i nas, dzieci i byliśmy pełni obaw, że tym razem
może być gorzej. Ogromne wrażenie zrobiły więc wówczas na mnie
te zapiski Chopina, odległe o ponad sto lat od naszych retrospekcji…
„(…)Czemuż
żyjemy takim nędznym życiem, które nas pożera i na to nam służy,
aby trupów robiło! - Zegary z wież studgardzkich nocną biją
godzinę. Ach, ileż w tej chwili trupów się po świecie narobiło!
Matki dzieciom, dzieci matkom poginęły - ile planów zniweczonych,
ile smutku z trupów w tym momencie i ile pociechy. Iluż opiekunów
niepoczciwych, ileż uciśnionych istot trupami. Zły i dobry trup! -
Cnota i zbrodnia jedno! (…)”
Te
zapiski, znane miłośnikom Fryderyka Chopina na świecie, ciągle
jeszcze są mało znane w Polsce. Czyżby rzeczywiście chodziło o
troskę dla uczuć przyjaźni między narodami Polski i Rosji? Te
spontanicznie zapisywane myśli stworzyły wierny zapis stanu jego
ducha, który do dziś ceniony jest jako dojrzała forma epicka…
„(…)
Raz tylko jeden osłona, którą Chopin okrywa swe uczucia i
prawdziwe doznania - pisał Jarosław Iwaszkiewicz - pęka
całkowicie. Uczucia te przerywają wszelkie tamy i wybuchają jak
„wiosenne wody” - nie dzieje się to wszakże w listach
przeznaczonych dla innych, ale w dzienniczku pisanym dla siebie. Mało
jest dokumentów równie wstrząsających, równie ludzkich, jak tak
zwany dziennik stuttgarcki. Dokument ten - świadectwo bólu,
rozpaczy i żalu - ułatwia nam zrozumienie całej potęgi, całej
wzniosłości sztuki Chopina. Tym bardziej ogarnia nas podziw, jaką
siłą charakteru osłonił ten człowiek siłę namiętności
trwożących go i miotających jego duszę... Wstydliwość uczuć...
nadawała mu pozory chłodu w stosunkach towarzyskich, a nawet
przyjacielskich. (...) Dla ludzi miał twarz chłodną i obojętną.
Rodzinie zaś chciał okazywać tylko głębokie przywiązanie. ( …
)”
Blanka
była zafascynowana notatkami
i uważała,
że ten zapis miał posłużyć Chopinowi do stworzenia późniejszej
Etiudy
Rewolucyjnej.
Sama zwierzała mi się, że chce napisać wariację w tonacji B-moll
na temat tych zapisków. Pamiętam też, że kompozycja ta miała się
nazywać Polonez
Szwabski.
Miała się tak nazywać…
-
Wyobraźcie sobie, mieszkam tam, pod chmurami, gram Chopina, a muzyka
niesie się nad tymi wzgórzami jak powiew znad Polski ... -
zwierzyła się kiedyś mając na myśli mieszkanie w pnącym się
pod chmury wieżowcu u podnóża wyżyny.
Nawet
nie było nam trudno wyobrazić to sobie, gdy słuchaliśmy jej gry:
dźwięki poloneza nad zboczami wyżyny pokrytej złotymi liśćmi
buków i świadomość odległości, jaka dzieliła nas od zupełnie
innych krajobrazów malowanych pasażami z muzyki Chopina, które
wyczarowywała Blanka.
*
Tego
dnia przyjechała do mnie Majka, moja piętnastoletnia córka. Tyko
ona towarzyszyła mi w tej podróży w nieznane. Przed wyjazdem nie
zdradziliśmy z Kamą naszych konspiracyjnych planów; wiedziała, że
pewien znajomy przysłał zaproszenie, i że jest to nagroda dla niej
za opanowanie języka niemieckiego, którego uczyła ją nasza dobra
znajoma, tłumaczka i za pomyślne egzaminy do ogólniaka. Prawdę
dowiedziała się dopiero wtedy, gdy dostałem zgodę na pobyt.
Teraz była daleko ode mnie, w internacie
przy gimnazjum dla dzieci emigrantów i od czasu do czasu
przyjeżdżała. Wiedziałem, że tęskniła za matką i starszym
bratem, ale Kama i Paweł; byli jeszcze w Polsce
i rzadko dostawaliśmy wiadomości od nich przez osoby trzecie. Ta
nowa konspiracja była konieczna; nasz telefon domowy był na
podsłuchu i nie mogliśmy zdradzić się z naszych planów. Kama
złożyła już na milicji wniosek o wizę w celu odebrania córki,
która została przeze mnie uprowadzona. Na pewno podtrzymywało Kamę
na duchu to, że Majka jest bardzo dzielna. Majka była też
wdzięczna Blance za pomoc w ściągnięciu nas tutaj. Obje
zaprzyjaźniły się szybko.
Nigdy
nie myślałem o wyemigrowaniu z Polski z przyczyn politycznych.
Paradoksalnie taką możliwość podsunął mi oficer SB podczas
przesłuchania tamtej nocy grudniowej 1981 roku, przypominając mi
moją „niemieckość”. Matka miała wprawdzie w przedwojennych
papierach narodowość niemiecką, ale obywatelstwo polskie. Mój
dziadek wywodził się z pokolenia kolonistów niemieckich, ale mój
ojciec był rdzennym Polakiem i podczas okupacji język niemiecki w
moim domu słyszałem jedynie, gdy matka rano i wieczorem odmawiała
półgłosem modlitwę. Nie miałem świadomości posiadania korzeni
niemieckich. Decyzja o wyjeździe powstała niespodziewanie kilka lat
później, gdy okazało się, że moje serce wymagało poważnej
operacji, a na taką w Polsce nie mogłem liczyć. Tylko jak
wyjechać? Pewnie trzeba było skorzystać z tej filantropijnej
propozycji towarzysza majora. Wyjechałem na zaproszenie, o które
postarała się Blanka od nieznanego mi wtedy
jeszcze właściciela hoteliku,
gdzie była już zakwaterowana. Wtedy w Niemczech przebywało już
wielu przyjaciół, którzy w wyniku swojego zaangażowania w
organizacjach opozycyjnych, stracili pracę. Bez kłopotu dostałem
skierowanie do Gasthaus
an der Scheidewegen.
Majką zaopiekował się Jugendamt,
który skierował ja do internatu dla dzieci emigrantów, gdzie miała
doszlifować język i przygotować się do nauki w gimnazjum. Byliśmy
kilkuosobową grupą, bo Blanka załatwiła już wcześniej
zaproszenia dla kilku innych kolegów. Była naszą matką
chrzestną.
Właściciel tego hoteliku z gospodą oddał lokal do dyspozycji urzędu socjalnego, który z urzędu zajmował się emigrantami i zapewne dostał za to więcej, niż mógłby mieć od rzadko odwiedzających go gości. Mieliśmy z tego obiad i mieszkanie; wikt i opierunek. Dostaliśmy jeszcze po dwieście marek na resztę życia. No, byli tacy, którzy przyjechali tutaj, aby zbierać marki, które miały leżeć na ulicy. Nie leżały. Ale szybko to sobie uświadomili. Dni następowały po sobie i były ciągle takie same; po śniadaniu na kurs niemieckiego, po obiedzie bumel, wyraz, który szybko zaakceptowaliśmy z niemieckiego Stadtbummel, brzmiał swojsko. Było nas sześcioro. Karol mieszkał z Krzysztofem, a Blanka z Marianem, który wpadał tutaj rzadko, jak po świeży oddech między swoimi tajemniczymi eskapadami do Berlina, ale to osobna historia. Wieczory były chyba też takie same. Znalazłem sobie miejsce w kącie pod oknem, gdzie kończyła się czarna skrzynia fortepianu. Trochę światła padało od strony klawiatury, gdzie siedziała Blanka mając przed sobą oświetlony zeszyt z nutami. Ale tego wieczora, który tak bardzo utkwił mi w pamięci, wtedy akurat, nie grała. To radio grało. A właściwie akurat przestało grać. Ucichły ostatnie dźwięki Poloneza A-dur. Polskie Radio kończyło nadawanie programu i ktoś je wyłączył. Już dawno nie łudziliśmy się, że z Polskiego Radia usłyszymy nowinę, na jaką czekaliśmy. Ukuło się wśród nas powiedzenie, że melodia Poloneza A-dur to jedyna prawda z radiowego dziennika. Zresztą, ta gorzka refleksja znana nam była powszechnie jeszcze w Polsce zanim w różny sposób i w różnych okolicznościach wyjechaliśmy z kraju.
Właściciel tego hoteliku z gospodą oddał lokal do dyspozycji urzędu socjalnego, który z urzędu zajmował się emigrantami i zapewne dostał za to więcej, niż mógłby mieć od rzadko odwiedzających go gości. Mieliśmy z tego obiad i mieszkanie; wikt i opierunek. Dostaliśmy jeszcze po dwieście marek na resztę życia. No, byli tacy, którzy przyjechali tutaj, aby zbierać marki, które miały leżeć na ulicy. Nie leżały. Ale szybko to sobie uświadomili. Dni następowały po sobie i były ciągle takie same; po śniadaniu na kurs niemieckiego, po obiedzie bumel, wyraz, który szybko zaakceptowaliśmy z niemieckiego Stadtbummel, brzmiał swojsko. Było nas sześcioro. Karol mieszkał z Krzysztofem, a Blanka z Marianem, który wpadał tutaj rzadko, jak po świeży oddech między swoimi tajemniczymi eskapadami do Berlina, ale to osobna historia. Wieczory były chyba też takie same. Znalazłem sobie miejsce w kącie pod oknem, gdzie kończyła się czarna skrzynia fortepianu. Trochę światła padało od strony klawiatury, gdzie siedziała Blanka mając przed sobą oświetlony zeszyt z nutami. Ale tego wieczora, który tak bardzo utkwił mi w pamięci, wtedy akurat, nie grała. To radio grało. A właściwie akurat przestało grać. Ucichły ostatnie dźwięki Poloneza A-dur. Polskie Radio kończyło nadawanie programu i ktoś je wyłączył. Już dawno nie łudziliśmy się, że z Polskiego Radia usłyszymy nowinę, na jaką czekaliśmy. Ukuło się wśród nas powiedzenie, że melodia Poloneza A-dur to jedyna prawda z radiowego dziennika. Zresztą, ta gorzka refleksja znana nam była powszechnie jeszcze w Polsce zanim w różny sposób i w różnych okolicznościach wyjechaliśmy z kraju.
*
„(
…) A może wcale matki już nie mam. Może ją Moskal zabił...
zamordował - siostry bez zmysłów, nie dają się - nie - Ojciec w
rozpaczy, nie wie sobie rady, nie ma komu podnieść Matki. - A ja tu
bezczynny, a ja tu z gołymi rękami, czasem tylko stękam, boleję
na fortepianie, rozpaczam - i cóż nada? - Boże, Boże. Wzrusz
ziemię, niech pochłonie ludzi tego wieku. Niech najsroższe
męczarnie dręczą Francuzów, co nam na pomoc nie przyszli. (
…)”
Blanka
wprowadziła w tę ciszę delikatne tony fortepianu. Chciałoby się
powiedzieć: …a
to echo grało.
Nieuporządkowane dźwięki z poloneza A-dur. Rzeczywiście, była to
tylko zabawa; jakby Blanka bawiąc się pojedynczymi dźwiękami
rozsypywała garście taktów wybranych z tego naszego
poloneza,
wyobraźnia niosła tę muzykę poza Chopinstraße, chen w pokryte
teraz złocistymi liśćmi buki na Wyżynie Szwabskiej. A my?
Widzieliśmy w tym naszą polską złotą jesień. Widać każdy kraj
ma swoją własną złotą jesień. Urokliwy był ten widok. Aż żal,
że miały go przysłonić dwudziestopiętrowe wieżowce, które
pięły się w górę na naszych oczach.
Blanka
grała… Czy tylko bawiła się klawiszami? Delikatne dźwięki
pasaży wypełniały mroczny lokal, a te wnikały w nasze myśli. O
ile łatwiej powstają w myśli obrazy, gdy wspiera je muzyka. Z
pozornej kakofonii fortepianowych dźwięków wykwitały jakby
przypadkowo przez pianistkę przywołane tak charakterystyczne i
bliskie tony chopinowskiego poloneza. Prześliczne
rzeczy improwizowała na tym fortepianie.
Krótki
zapis z listu Słowackiego do matki z 3 września 1832 roku:
(
…) „Podczas obiadu Cezary biegał i zapraszał nas na wieczór
artystów do siebie - był to wieczór z mężczyzn samych złożony...
Szopen, sławny fortepianista, grał nam... gadaliśmy różne
poezje, słowem, że dobrze nam zszedł wieczór (...).
W
kilka dni potem u Straszewicza był drugi taki wieczór - ale jak
zwykle z długich przygotowań nic się nie klei, tak i na tym
wieczorze nudziliśmy się śmiertelnie od 10. do drugiej w nocy -
pod koniec jednak Szopen upił się i prześliczne rzeczy
improwizował na fortepiano.” ( … )
Przed
wyemigrowaniem do Niemiec Blanka uczyła historii w jednym z liceów
ogólnokształcących w Bydgoszczy. Powszechnie wiadomo było, że
jej małżeństwo praktycznie nie istniało. Było też wiadomo, że
Blankę i jej męża różniły radykalnie poglądy na polską
rzeczywistość. Tylko niektórzy wiedzieli, że w soboty wolne od
lekcji uczyła też historii. Ale tej zakazanej historii. W swoim
domu. Czy wiedział o tym Marian? Na pewno wiedział, jeśli nawet
rzadko bywał w domu. Na ile były te komplety utajnione? Zapewne
władzom wygodniej było wiedzieć, kogo ma się przeciw, niż
ryzykować, że po dekonspiracji z jednej grupy powstaną dwie. A na
ile utajniona była nasza redakcja w kamieniczce tuż nad brzegiem
Brdy? Na ścianie kamieniczki nad Brdą wisiał napis: Komitet
Założycielski Niezależnego Związku Zawodowego
Solidarność.
Szyld wisiał więc… legalnie. Na kradzionym, podłym, żółtawym
papierze i na zdezelowanym powielaczu drukowaliśmy nasze czasopismo.
Pismo nie było legalne, jak i nielegalne były wszystkie druki
wychodzące bez cenzury. Nie mieliśmy jednak złudzeń, że i nasza
redakcja nie jest inwigilowana. Poprosiliśmy Blankę, aby napisała
kilka konspektów z obszernego eseju Władysława Bartoszewskiego
Polskie
Państwo Podziemne 1939-1945.
Zrobiła to chętnie i nie zgadzała się na publikację pod
pseudonimem. Ona uważała, że brak jakichkolwiek konsekwencji z
powodu jej tajnych kompletów z historii Polski (o czym oni
na pewno wiedzieli), świadczy o powolnym oddawaniu pola przez
władzę. Już dwa dni po ukazaniu się pierwszego odcinka wezwał ją
dyrektor i z niezdarną pewnością siebie dał jej dyscyplinarne
wypowiedzenie „z powodu tendencyjnego wypaczania programu nauki
historii Polski”. …No,
skądże, panie dyrektorze. Tendencyjnie? Przecież to się czasami
myli człowiekowi, gdy zna jedną historię, a ma uczyć innej.
Niechcący więc, panie dyrektorze, może nawet podczas normalnej
lekcji zdarzyć mi się mogła taka pomyłka… O
publikacji ani słowa. Na pewno mieli swojego wśród nas, ale
najwidoczniej musiał jeszcze trwać na posterunku.
(
…) Tak, nie tak, tak, nie tak, nie tak, tak, palec w palec...
opsnęło się!... Kocha mnie? Kocha mnie pewno? - Niech robi, co
chce. Dziś wyższe uczucie, wyższe, daleko wyższe od... ciekawości
mam w duszy. ( ... ) Dobrej można być pamięci - ( ... ) Ojcze,
Matko, dzieci. Wszystko to, co mi najdroższe, gdzieście wy? - Może
trupy? - Może Moskal zrobił mi figla! - A, zaczekaj! - Czekaj...
Ależ łzy? - Dawno już nie płynęły? - Skądże to? - Wszakże
suchy smutek od dawna mnie ogarnął. Ach - długo płakać nie
mogłem. Jakże mi dobrze... tęskno! Tęskno i dobrze! - Jakież to
uczucie? Dobrze i tęskno, kiedy tęskno, to niedobrze, a jednak
miło! - Jest to stan dziwny. ( … )
Gdy
Blanka grała w pokoju nikt się nie poruszył. Byliśmy wtopieni w
półmrok gospody, która wieczorem, gdy pustoszała, stawała się
przytulnym, „naszym domem”. A potem, po ostatnim silnym akordzie,
długo jeszcze nic. Pewnie na sali koncertowej ludzie wstaliby z
miejsc. Ale to nie była sala koncertowa. Każdy miał swoje
skojarzenia, swoje wizje. I nikt nie mógł odgadnąć, co myślał
drugi. Każdy myślał swoje, gdy Blanka tak grała.
-
Takie struny fortepianowe mogą powiedzieć więcej niż niejeden
człowiek – odezwał się wreszcie Krzysztof.
-
Mogą porwać, ale mogą też ukołysać – potwierdziła Blanka w
zupełnej już ciszy, bo miało się wrażenie, że jakiś czas pokój
wypełniało jeszcze echo taktów poloneza, ale teraz wygasło.
-
Są struny, które walczą, są takie, które płaczą, ale są też
takie, które pękają…
-
Są też fałszywe…
-
I takie, co pękają – powtórzył z naciskiem Karol.
Wiedzieliśmy
wszyscy do czego pije Karol. Nikt już nie miał wątpliwości;
mówiliśmy o Marianie! I choć Blanka nigdy nie dała się wciągnąć
do rozmowy na ten temat, a może i dlatego właśnie, mieliśmy
pewność, że to on doniósł na nią do bezpieki. Marian to ta
pęknięta struna? Czy ta fałszywa? Każdy z nas musiał też
wiedzieć, że przy Blance nie powinniśmy wywoływać tej sprawy. Z
mojego zacienionego miejsca przy końcu skrzyni fortepianowej, mogłem
widzieć dokładnie jej twarz nad klawiaturą w świetle lampki
odbitym od zeszytu z nutami. Blanka usiadła do fortepianu zaraz, gdy
tylko trafiła do tej gospody ze skierowaniem. Była z wykształcenia
historyczką po KUL-u i nikt z nas nie wiedział wcześniej o jej
zamiłowaniu do gry na fortepianie. Blanka poza tym, przy swojej
biegłej znajomości niemieckiego, pomagała nam w załatwianiu
różnych spraw w urzędach. Była fajna. Grała Chopina na
fortepianie w gospodzie na rozstaju wtedy, gdy nie wiedzieliśmy
jeszcze jak długo przyjdzie nam tam żyć. Blanka… Pięknie gra.
I co dalej. Komu jest tutaj potrzebna magister historii polski.
*
Blanka
grała pasaże, a delikatne dźwięki fortepianu niosły pojedyncze
tony wariacji z muzyki Fryderyka. Ona ciągle też coś zapisywała w
swoim zeszycie z nutami. Kiedyś zobaczyłem na otwartej stronie
tytuł: „Polonaise
von
Schwäbischer
Alb”. Może były to pierwsze frazy jej kompozycji. Nie znam się
na muzyce, ale przecież chopinowski polonez A-dur jest chyba
rozpoznawalny dla każdego, a ja te dźwięki słyszałem w jej
graniu. Za oknami Schwäbische
Alb,
szwabskie
hale; nic na to nie poradzę, że w tej muzyce widziałem kujawskie
wierzby.
Blanka
zapisywała coś na pięcioliniach, ja pisałem w swoim zeszycie.
Podeszła do mnie Majka. Miała w ręku książkę otwartą na
stronie, na której była fotografia z łatwym do rozpoznania grobem
Chopina na paryskim Cimètiere
du Père-Lachaise.
Fotografia pokazywała grób Fryderyka, ale ujęcie wskazywało
wyraźnie na skromny grób u jego stóp.
-
Co to za grób?
-
Claire i Yvana Gollowie. Spaleni poeci.
Wziąłem książkę do ręki. Die verbrannten Dichter, Jürgen Serke. Na zdjęciu na pierwszym planie była znana figura pochylonej nad grobem Euterpe z lirą, lecz w tym ujęciu bogini poezji zdawała się być wpatrzoną w bólu na skromny grób u stóp okazałego grobowca naszego kompozytora. Blanka podniosła głowę znad klawiszy i spojrzała pytająco w naszą stronę. Majka uniosła przepraszająco dłoń.
-
Zatrzymam ją – szepnąłem do Majki.
Przytaknęła
głową przyzwalająco.
-
To dla ciebie, tatuś. Porozmawiamy jeszcze o tym.
(…)
„Co się z nią dzieje? Gdzie jest? - Biedna! - Może w ręku
moskiewskim! - Moskal ją prze - dusi - morduje, zabija! - Ach, Życie
moje, ja tu sam - chodź do mnie - otrę łzy twoje, zagoję rany
teraźniejszości przypominając ci przeszłość. Wtenczas, kiedy
jeszcze Moskali nie było.- Wtenczas, kiedy tylko kilku Moskali tobie
najgoręcej podobać się chciało, a tyś z nich kpiła, bom ja tam
był — [słowo skreślone] ja, nie Grab...! - Masz Matkę? - I taką
złą! - Ja mam taką dobrą!” ( … )
Reichle,
właściciel gospody, ten Szwab, (słowo „Szwab” znałem dość
dobrze jako moje przezwisko, choć teraz dopiero dowiedziałem się,
że Szwabi to naród zamieszkujący te ciągle jeszcze tajemniczą
dla mnie wyżynę jurajską), zaproponował mi za zmywanie lokalu po
5 fenigów na nogę; 20 stolików po 4 nogi i 80 krzesełek po 4
nogi, to było 400 nóg, co dawało 20 DM! Byłem krezusem. Czasami
trafiała mi się jakaś inna, lepiej płatna robota na czarno.
Odstępowałem wtedy mycie komuś. Niech mi to będzie policzone.
(…)
Więc niewiele mi brak do matematycznie ścisłego pobratania się ze
śmiercią. Dziś jej sobie nie życzę, chyba, że wam źle, dzieci.
Że i wy nic sobie lepszego nad śmierć nie życzycie! - Jeżeli
nie, pragnę was jeszcze widzieć - nie dla mojego bezpośredniego,
ale dla (...) pośredniego szczęścia, bo wiem, jak mnie kochacie.
Ona tylko udawała. Albo udaje. Oj, to sęk do odgadnienia! (…)
Wieści,
które docierały do nas z Polski były różne w zależności od
tego, od kogo pochodziły. Ale były też odbierane przez nas w
zależności od tego, co z historii pozostało w pamięci. W nas,
wiara na zmianę ustroju w Polsce była równa obawie, że wejdą
Rosjanie i Polska stanie się Republiką Radziecką, jak Litwa,
Ukraina czy Białoruś.
*
Wyszedłem.
Było chłodno.
(…)
„Och, czekajcie, czekajcie! Co to jest? Łzy? Od jak dawna płyną!”
(…)
Ulica
Chopina była pusta. Blanka i Marian… Dwa mezalianse, można
powiedzieć. Wiele było w tamtym czasie podobnych mezaliansów.
Marian pisał w redakcji ogólnopolskiego tygodnika ukazującego się
pod hasłem: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”
Był inteligentny. Cholernie inteligentny mimo silnego uzależnienia
od narkotyków i od swoich pryncypałów. Wchodził w środowiska
intelektualistów, artystów, niezrzeszonych pisarzy i pisał o ich
zakażeniu
zdemoralizowaną kulturą Zachodu,
aby naród wiedział komu zaprzedaje swoją duszę. W grudniu 1980
pojawił się w Gdańsku na odsłonięciu Pomnika Trzech Krzyży.
Udało mu się wtedy wkręcić między ludzi związanymi ze stocznią.
Siedział tam chyba dosyć długo, bo dopiero jesienią 1981 ukazał
się jego obszerny artykuł zatytułowany „Pomieszanie dobrego i
złego…”. Był napisany tak, jak należało wtedy lojalnemu
autorowi pisać: aby
było dla narodu zrozumiałe w jakie gówno wchodzą.
Na pewno nowym zadaniem Mariana było dostanie się do środowiska
emigracji solidarnościowej. Pojawiał się u nas, „na rozdrożu”
i znikał. Nie krył, że jeździ do Monachium, że bywa w rozgłośni
RWE; Blanka wspomniała bodaj kiedyś, że ma tam kolegę. Jakie
powiązania z mógł mieć ten człowiek z redaktorem RWE? Dawna
przyjaźń szkolna? Jakie były rzeczywiste związki między nim, a
Blanką? Musiały jednak jakieś być. Miłość? Przecież kiedyś
zakochali się w sobie! Zabrał ze sobą swoją bezrobotną
nauczycielkę historii i
razem z nią pojawił się w obozie przejściowym dla uchodźców we
Friedlandzie.
Pomógł kolega z RWE? W
klapie kurtki miał wpięty obrazek Matki Boskiej Królowej Polski i
znaczek Solidarności,
co przekonywująco zbliżało jego sylwetkę do znanego już na
zachodzie obrazu przywódcy robotników z Gdańska. Wzbudzał ogólne
zainteresowanie tak wśród innych emigrantów, jak wśród samych
Niemców; wiele różnych rzeczy mówiło się wtedy o Polsce. Mówił
po niemiecku i angielsku. Tyle
dowiedziałem się od Karola, gdy dołączyłem do naszej polskiej
grupy w gospodzie na rogu Chopinstraße. Później dowiedzieliśmy
się też, że w Niemczech jakieś wydawnictwo wydało jego
sensacyjną opowieść Wo
Gut und Böse
sich vermengen.
Niemieckie wydanie Pomieszanie
dobrego i złego,
rozszerzone zostało (jak informowała krótka nota) o treści,
których
nie przepuściła komunistyczna cenzura w polskiej wersji.
Marian napisał to tak, aby
było przez Niemca dobrze zrozumiane.
Polska historia była i jest dla Zachodu za trudna, aby ją pojąć
tak zwyczajnie, więc było tam dużo seksu i narkomanii, była
pikanteria wśród zdesperowanych przeciwników reżimu, zagubionych,
pozbawionych wsparcia wolnego
świata zza żelaznej kurtyny.
Wyszło mu to autentycznie, a przede wszystkim… poczytnie.
*
Potem,
do gościnnej gospody przyjeżdżali już ludzie z innych końców
świata chętni do mycia podłogi w przeliczeniu ilość nóg
stolików i krzesełek. Ja zdecydowałem się jednak jeszcze pójść
do pracy, którą znalazłem w swoim zawodzie papiernika w malej
fabryczce w dolinie otoczonej zboczami porośniętymi gęsto drzewami
liściastymi, których korony jesienią okrywa, jakże znajoma, złota
melancholia. Minęło kilka lat. Polska zerwała zardzewiałą
kurtynę bez udziału nas, lokatorów gospody na rozdrożu,
gdzieś wśród szwabskich gór. Każdy miał z tego powodu kaca; czy
nie lepiej było zostać nawet bez pracy, przemęczyć się, pewnie
ktoś by pomógł… Teraz każdy poszedł w swoją stronę. Jedni
wrócili do kraju. Inni znaleźli pracę, niektórzy założyli
rodziny na ziemi niemieckiej. Blanka została; wrócił Marian.
Wrócił i kupił mieszkanie w ukończonym właśnie wieżowcu. Gdy
rozjeżdżaliśmy się, wymieniliśmy między sobą adresy, ale gdy
po mojej operacji wędrowałem od kliniki do kliniki, od sanatorium
do sanatorium, kontakty rwały się...
(…)
Ależ łzy? - Dawno już nie płynęły? - Skądże to? - Wszakże
suchy smutek od dawna mnie ogarnął. Ach - długo płakać nie
mogłem. Jakże mi dobrze... tęskno! Tęskno i dobrze! - Jakież to
uczucie? Dobrze i tęskno, kiedy tęskno, to niedobrze, a jednak
miło! - Jest to stan dziwny. Ale i trup tak. Dobrze i niedobrze mu
razem w jednej chwili. Przenosi się w szczęśliwsze życie i dobrze
mu, żałuje przeszłego opuszczać i tęskno mu. To trupowi musi być
tak, jak mnie było w chwili, gdym skończył płakać. Było to,
widać, jakieś skonanie momentalne uczuć moich - umarłem dla serca
na moment! Albo raczej serce umarło dla mnie na moment. - Czemuż
nie na, zawsze? - Może by mi znośniej było. - Sam, sam - (… )
Ach, nie da się moja biedota opisać. Ledwo ją czucie zniesie.
Ledwo serce nie pęka z uciechy i z wielkich przyjemności, jakich
się w ciągu tego roku doznało. Na przyszły miesiąc paszport mi
się kończy - nie mogę żyć za granicą, a przynajmniej urzędownie
żyć nie mogę. (…)
*
Tak,
tak było...
Majka
skończyła studia, jest dyplomowaną restauratorką dzieł sztuki we
Frankfurcie nad Menem; Krzysztof jest teraz wykładowcą na
uniwersytecie frankfurckim, jest z Majką. Majka przełożyła na
język niemiecki moje wiersze z rozdroży i jako Gedichte
aus
den Scheidewegen;
przyjął je Karl Dedecius do swojego Deutsches
Polen
Institut jako
polskie wiersze w niemieckim przekładzie. Karolowi
też wiedzie się dobrze. Przyjechał
z Polski nasz syn, Paweł z Lidią, to duże wsparcie dla nas. To
od niego dowiedzieliśmy się o reporterze z RWE, który był tam
zainstalowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Blanka? No właśnie.
Zjawił się Marian. Był pijany i nie trzeźwiał przez wiele dni aż
Blanka zabrała go do siebie. Zrobiła się milcząca. Ku
zadowoleniu Reichla, grała wieczorami dla jego gości swoją
kompozycję do której dorobiła wokal w języku niemieckim na
motywach notatek z dziennika Chopina. Muzyka, to taki język, który
rozumieją na całym świecie. Ale słowa, które zapisał Chopin
przejazdem w Stuttgarcie, przeznaczone były tylko dla Polaków. Tak,
te nasze, polskie widzenie historii przez barwę politycznej woalki.
Blanka śpiewała po polsku i po niemiecku. Nie, nie śpiewa już...
To
stało się wieczorem tego dnia, gdy u Reichla zjawił się
dziennikarza z Stuttgarter
Zeitung,
aby
rozmawiać z Marianem. Reichle w dobrej wierze pokazał przez okno
jedenastopiętrowiec w perspektywie ulicy. Nie wiadomo czy
dziennikarz opowiadał Szwabowi po co szuka Mariana, a jeśli tak, to
on i tak by tego nie zrozumiał. Następnego
dnia ukazał się artykułu o nim i jego przyjacielu z radia Wolna
Europa, który tak pięknie relacjonował kiedyś zza żelaznej
kurtyny
rozmowy z Karlem Dedeciusem wielkim ambasadorem literatury polskiej w
Niemczech. Artykuł był napisany ciekawie,
tak,
aby było przez Niemca dobrze zrozumiane. Polska historia była i
jest dla Zachodu za trudna, aby ją pojąć tak zwyczajnie, więc
była tam o narkomanii i wódce, była pikanteria wśród
zdesperowanych emigrantów, zagubionych w kłótniach wolnej Polski.
Wyszło to autentycznie, a przede wszystkim… poczytnie. O finale
swojej rozmowy dziennikarz dowiedział zapewne na drugi dzień od
policji przepytywany jako ostatni gość mieszkania na jedenastym
piętrze. Blanka nie przyszła tego wieczora do gospody. Tuż przy
drzwiach jej mieszkania był w suficie właz na dach. Rano znalazł
ją ktoś na tyłach domu.
Nikt
nie wie, gdzie są ci dwaj. Paweł, mój syn, wie więcej o
dzisiejszej Polsce i twierdzi, że są gdzieś w nadwiślańskim
kraju i na pewno jeszcze o nich usłyszymy. Polonez pozostał.
Przyjedźcie. Słychać go przy jesiennym wietrze w rozłożystych
koronach buków Schwabskich
Hal
...
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz