sobota, 17 stycznia 2015

PERFUMY „NATASZA”


  Sebastian  J.Theus  


/Sławomir Majewski/




Wolność oznacza prawo do twierdzenia, że dwa i dwa to cztery. Z niego wynika reszta.



George Orwell; Rok 1984




Strażnik uważnie sprawdza dokumenty, patrzy na fotografię, świeci mu w twarz, porównuje, świeci, wreszcie oddaje książeczkę i paszport. Uśmiecha się przyjaźnie ale i cierpko. Jakby zazdrościł mu tych papierów.
- Okej, go! Goodluck!
- Thank you! At see You!
Idzie zamglonym pirsem w stronę kutra unoszącego się na niewidocznych falach. Spośród mgły wypływa oleiste buczenie syren. Serce wali jak oszalałe, boi się że zaraz zemdleje. Muszę myśleć o czymś innym, muszę myśleć o czymś innym! Myśli o czymś innym.
Wtedy cukiernicy robili lody z truskawek, cytryn i malin a nie z proszku. Chodzili z Magdą do małego kina niedaleko nabrzeża. Kiedyś poszli na I Bóg stworzył kobietę. Podniecony położył dłoń na jej kolanie. Nie patrząc na niego, leciutko rozsunęła uda. Pachniała radzieckimi perfumami Natasza, od których mdlącej woni zbierało mu się na mdłości.
A pewnego wieczora w październiku sześćdziesiątego ósmego przyszedł pan Serafimowicz spod czwórki.
- Nie dadzą mi tu pracować, proszę panią. Nie pozostaje mi nic innego, tylko wyjazd. Już jestem spakowany i jutro wyjeżdżam. Przyszedłem się pożegnać...
Uściskali się rozpaczliwie. Od tamtego dnia skrzynka na listy pana Serafimowicza nie gościła listów ani żydowskiej gazety, którą od lat prenumerował. Zupełnie, jakby poczta wiedziała że adresata nigdy więcej nie będzie. Miesiąc później do Szwecji wyemigrowała Magda a potem paru kolegów z dzielnicy. W przestrzeni między trzepakiem, dwiema jarzębinami a ławką na której przesiadywali całą paczką, jeszcze długo wibrowały czarne dziury. Łapali się na tym, że wołają Magdę albo Dawida, których okna bez zasłon i firanek zaszły brudem. Do dziś uważa że to było cholerne kurewstwo. Zaraz po jej wyjeździe kupił buteleczkę tych samych mdlących perfum i od czasu do czasu wdychał wspomnienia. Myśli że już nigdy nie był tak zakochany jak wtedy. Nieprawda, był. Był wiele razy. Ale później żadna miłość ani żadne lody już mu tak nie smakowały.
Więc idzie śliskim, zamglonym pirsem w stronę norweskiego kutra Jan Mayen II unoszącego się o tam, kilkanaście kroków od niego a spośród mgły kolejny raz wypływa oleiste buczenie syren. Ma lewy paszport i marynarskie papiery, załatwione przez CIA dla podziemnej Solidarności. Za chwilę będzie wolny. Nie będzie go rok, może dłużej. Może kilka lat. Będzie wolny. Już za chwilę.
Dwie godziny później płynęli na Północ.

______________________________________________

 CZARNA SOWA





W górnej części kanionu wznosi się ogromny zamek o potężnych murach i basztach podpartych skarpami, podobny do twierdz stawianych ongiś przez Krzyżowców na drodze podbojów. Dopiero gdy się podejdzie bliżej do zamku, widać wyraźnie, że jest to dziwny twór czasu, powietrza i wody działających na miękkie warstwy piaskowca. Nie trzeba mieć wielkiej fantazji, by patrząc z oddali wyobrazić sobie ruiny murów, bram, baszt, a nawet strzelnice.

John Steinbeck; Morderstwo





Patrząc z pomostu na jezioro zobaczył Åse tam, w Norwegii siedzącą na pomoście i biało-granatowy kuter którym przypłynęli na tę jej wysepkę z Tromsø. Kiwał się na wodach fiordu, żeby przeczekać zapowiadany sztorm nim wyruszy na Lofoty a potem dalej.

Kiedy połów był skończony a wszystkie łososie w chłodni, siadali przy stole czekając na smaczny obiad. Z ryb. Zarośnięty, w swetrze śmierdzącym rybami pił wódkę z blaszanego kubka, zakąszając rybnymi paluszkami. Wódka śmierdziała tranem. Czasami rzygał od wszechobecnego odoru tranu i rybich flaków. Rzyganie na pokładzie rozchybotanego korabia wymaga koncentracji żeby nie wypaść za burtę i orientacji w kierunkach wiatrów, żeby sobie nie narzygać do gęby. Koncentrował się, pilnie analizując kierunki i siłę wiatrów.

Kiedy morze było spokojne a do roboty niewiele, siadał na rufowej ławeczce. A kiedy siadał, pisał o stalowym nieboskłonie, białej pianie fal, srebrnych łuskach ryb i syrenach albo jakieś liryczne strofy pełne O, ukochana! i podobnych duperel. Albo nic nie pisał. Patrzył w morze licząc fale: raz, trzysta, sześćsetdwadzieściasiedem, miliardpięćset.

Pewnego wieczora, wkurwiony do granic smrodem ryb i do jedzenia rybami i w ogóle, całym tym rybnym bajzlem, akcentując ja powiedział szyprowi

- Wkurwiony całym tym smrodem ryb i do jedzenia rybami i całym tym rybim bajzlem, od dziś gotować będę ja. Tylko i wyłącznie ja będę gotować. A jak nie gotuję wyłącznie ja, to ja wypierdalam przy najbliższej kei, rozumiesz?

Bez analizy tego co mówił, wyrażono zgodę spokojnym, flegmatycznym, norweskim ruchem brodatej norweskiej głowy śmierdzącej rybami

- Ja!

Wyszukał pośród rybnych zapasów zapasy nierybne i nasmażył im tych swoich kolumbijskich placków z cebulką, jabłuszkami, chili, pomidorami i rodzynkowym sosem, których nauczyła go pewna miła kolumbijska Indianka o krzywych nogach i podbrzuszu rozpalonym jak wulkan. Kąsając go w szyję kłami jaguara krzyczała Si, si, si! podrzucając przy tym tyłeczkiem jak lama zbiegająca ze szczytu. Jak jej było, Marina? Tak, Marina.

Podał im te placki a oni wahali się długo, ostrożni i nieufni jak to morska odmiana Norwegów. Babrali widelcami w miskach, językami ślurgotali po podniebieniach, jedząc w słynnym morskim norweskim milczeniu, milczeniu bardziej straszliwym niż milczenie islandzkie. Zjedli i popatrzyli na siebie, potem z uśmiechami klepali go po plecach i nalali mu do kubka wódki krzycząc chóralnie

- Ja!

Od tamtej pory był cookiem w maciupkim kambuzie, rządząc w nim niepodzielnie jak kapitan Achab; gotował do końca rejsu, który zakończył się w fiordzie Utskarpen.

Na łowieniu dorsza po fiordach zarobił niewiele, więc zamustrował na inny kuter. Pływał na nim ze trzy tygodnie na bardziej odległych łowiskach, jak przedtem dławiąc się rybnym odorem. Zarobił nieźle, w Utskarpen wynajął pokój w hoteliku Helgeland i przez tydzień sprowadzał miejscowe pijane dziewczyny.

Kiedy wszystko przejadł i przepił, spakował plecak i popłynął na Alaskę amerykańskim masowcem North Starr II, pracą opłacając podróż. Najpierw zawitał do Juneau, gdzie u wylotu W12Th Street z widokiem na keję mieszkał jego kumpel, muzyk, wariat i narkoman Piotr z Rachelą, żydowską poetką i wariatką. Poznali go z miejscowymi wariatami-poetami, z którymi pił znienawidzoną whisky i z poetkami, z którymi uprawiał seks o jakim mu się nawet nie śniło pod żadną szerokością geograficzną. Wreszcie spakował marynarski worek, ucałował Piotra, Rachelę i małą, kulejącą Doris z którą przespał ostatnią noc. Ruszył w drogę.

Po czterech dniach zlądował w zapomnianej przez Boga, bezimiennej leśnej osadzie. Był spłukany ale młody, zdrowy, żylasty i głupi więc bez wahania podjął się rąbania drzew. Odpuścił sobie i nie pisał żadnych opowiadań. Po robocie w obskurnym baraku robiącym za saloon i burdel w jednym chlał do północy, bo od północy rżnął pijane Indianki, zawsze chętne do picia i rżnięcia.

Dźgnięty nożem przez pijanego Polaka o kartoflanej gębie, długo leżał z gorączką w chacie z grubych bali, starannie pielęgnowany przez squaw z narodu Alaskan Athabascan imieniem Czarna Sowa. Robiła z żółto-zielonej glinki małe figurki psów, wilków i zajączków. To o nią poszło z tym Polakiem. Nie wiedzieć czemu, kiedy miał gorączkę wołał ją Casablanca, chociaż niewiele rozumiała w języku innym, niż tlingit, z którego on niewiele rozumiał. Tak się dogadywali.

Kiedy poczuł się na tyle silny, że mógł skręcić papierosa, napisał krótkie opowiadanie o sobie i Casablance. I o swoich wędrówkach po świecie, w którym nie szukał niczego poza opowieściami mądrych ludzi. Głupich też, bo głupota wydawała mu się najlepszą nauczycielką życia. Ściągaj od prymusa, nigdy od tumana usłyszał kiedyś i zapamiętał na zawsze.

Z Casablancą rozstał się na wiosnę, jak tylko mrozy odpuściły. Stała na progu chaty i uśmiechając się gryzła dziką marchew. Nie był przekonany, że robi dobrze odchodząc ale wiedział że bycie Indianinem to nie jego powołanie. Nie czuł żadnego powołania. Alaska nie była mu domem a Indiańska dziewczyna lepiąca z gliny wilki, psy i zajączki – kobietą w jego typie. Nie znał typu kobiety, który mógłby określić jako „swój” typ. Nie chciał tego rozpatrywać uznając, że jeśli spotka  swój typ, będzie wiedział że to ona.

Wszedł między drzewa.


 _________
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz