ALBERT CAMUS
„DŻUMA”
„Tak - powiedział - To niemal niewiarygodne. Ale zdaje się, że to dżuma.”
Albert Camus, „Dżuma”
W
naszym, ludzkim świecie, rzeczy nienazwane nie istnieją. Dopiero
nadanie im miana powoduje, że coś (lub ktoś) „staje się”. Bo kim jest
taki N.N.? Nikim; jakimś potwornym Nomen Nescio; człowiekiem
bezimiennym, nienazwanym; Nemo czyli Nikt, jak nikomu nieznane,
dopiero co odkryte stworzenie w głębinie. Krab? O, nie! Bo czyż może
istnieć krab, którego jeszcze nie nazwano krabem a tym samym nie
zakwalifikowano do odpowiedniej gałęzi drzewa wszelkiego żywota? Nie
może istnieć, więc nie istnieje.
Jak
mówi doktor Rieux? „Ale zdaje się, że to dżuma”. Rieux mówi to głośno w
odpowiedzi na pytanie swojego kolegi po fachu, doktora Castel. I
właśnie w tej jednej, straszliwej chwili to coś nieznanego,
nieokreślonego a więc przerażającego, nabiera namacalnych wymiarów i
kształt ostateczny. Oto ona, zaraza o straszliwym imieniu Dżuma; jeden z
czterech Jeźdźców Apokalipsy, posłaniec zapowiedzianej od Boga
Śmierci. Śmierci wszechobecnej i nieuchronnej w swojej najczystszej,
wysublimowanej bo nareszcie nazwanej postaci. Bo to Słowo powołuje do
życia, jak milczenie sprowadza na życie ciszę grobowca. Nieprzypadkowo
starożytni nakazywali wydrapywać imiona faraonów wyklętych, jak choćby
Echnatona albo Hatszepsut, które Totmes nakazał po jej śmierci usunąć
wszędzie tam, gdzie ta zaborcza i żądna władzy suka tyranizująca go
przez ponad dwadzieścia lat, nakazała je wykuć na swoją wyłączną cześć i
chwałę. Ale i ludzi przeklętych, jak choćby szewca-podpalacza
Herostratosa. Wspaniała zemsta: milczenie...
Nim
Rieux wypowie to, co nieodwracalne, jakby magicznym zaklęciem otwierał
puszkę Pandory, życie codzienne w Oranie tam, na północno-afrykańskich
rubieżach kolonialnej Francji toczy się według pisanych i niepisanych
zasad, utartymi od tysiącleci szlakami gnuśnej i przyjaznej
codzienności. Jest oczywiste, że owa przyjazność codzienności jest
sporadycznie zakłócana zgonami z przyczyn równie „przyjaznych” bo
znanych, jak nieuleczalne choroby, starcze zwyrodnienia, cicha śmierć
niemowląt a wyjątkowo - nieszczęśliwe wypadki, zabójstwa czy
samobójstwa. Lecz to wszystko mieści się w „normalnej” krzywej
statystycznej zgonów, których ilość zawsze można było przewidzieć z dużą
dozą prawdopodobieństwa dla „roku obrachunkowego śmiertelności”. Ale
kiedy Rieux głośno mówi: „To dżuma” słowa te zmieniają wszystko; dla
nikogo nie ma już odwrotu, nie ma żadnej bocznej furtki; dokonało się! Consummatum est!* I
od teraz będzie już tylko coraz to więcej męki i więcej zapomnienia,
jakbyśmy powiedzieli parafrazując tytuł powieści Osvaldo Soriano.
Więc
teraz, kiedy „dokonało się”, Czytelnik może zapalić papierosa i
wertując powieść Camusa zastanowić się, czy tak jest w istocie; czy
słowo ma siłę sprawczą. Księga Rodzaju podaje: "A gdy tak się stało, Bóg
nazwał tę suchą powierzchnię ziemią...”. Jak widać, nawet Bóg nazwał
to, co stworzone a nienazwane, by zaistniało. Widać inaczej nie można.
Głośne: „To dżuma” zmienia wszystko; jak gumką wyciera przyjazność
codziennej błogosławionej śmierci, ścierając jednocześnie wszelkie
dotychczasowe statystyczne krzywe, dane, liczby. I otwiera się
przepastna głębia potworności cierpień, do tej pory zarezerwowana
wyłącznie dla absolutnie nieuleczalnie chorych.
Jest
niezmierne ważne dostrzec, że oto w Oranie Śmierć nie jest
reprezentowana przez niewiastę o trupiej twarzy z kosą na piszczeli
ramienia i w opończy z kapturem, do jakiej nawykliśmy dzięki Mistrzom
średniowiecza, budowniczym katedr, ludwisarzom odlewającym Kostuchy na
dzwonach, pracowitym kamieniarzom wykuwającym Anioły Błogosławionej
Śmierci; nie. Ta Śmierć, orańska, przybiera postać kanalizacyjnych
szczurów zdychających na naszych oczach w krwotocznych drgawkach i
skręconych w agonii, wyjących z bólu i przerażenia umiłowanych żon,
mężów, dzieci, kochanków i sąsiadów. Śmierć już nie stoi Ante portas*,
już jest pośród uliczek, pustoszy miasto od wewnątrz; szarpie pachwiny,
rozrywa płuca i nerki. Od tej chwili nikt nie jest zdrowy, bo Dżuma
czyha wszędzie a zapyziałe miasto kolonialne Oran to jedno wielkie,
przepastne i nienasycone mortuarium.
Pewnego
dnia marsze szczurów zdychających w krwawych konwulsjach ustają, bo
Śmierć wypaliła naszych Braci Mniejszych powołując ich do szczurzego
Raju; teraz puka od domu do domu, powołując Ludzi. Wszystkie drzwi są
naznaczone bo w Oranie od momentu w którym Rieux dżumę nazwał głośno
Dżumą, wszyscy stali się Pierworodnymi przed obliczem Pana.
Chory
Oran zionie pustką. Oczywiście, nadal jest pełen jeszcze zdrowych,
jeszcze żywych ludzi; jeżdżą autobusy i tramwaje, piekarze wypiekają
chleby, kawiarnie serwują wina i homary a dziwki ciągle prowadzają
klientów do nędznych klitek „na pięterkach”. Ale Oran zionie pustką
duchową, bowiem zniknęła pewność jutra; nikt nie może powiedzieć, że
dożyje jutra więc każdy jest a priori potencjalnym zmarłym. Właśnie w
tym sensie miasto jest opustoszałe; ludzie rozmawiają półgłosem albo po
prostu milczą. Przy łożu konającego mówi się szeptem lub milczy a w
domu powieszonego nie mówi się o sznurze. W Oranie nad każdą szyją
zwisa sznur. Lina. Splot zdarzeń, który wszystkich ulokował pewnej
godziny, pewnego dnia i tygodnia, pewnego roku w mieście, gdzie Śmierć
spersonifikowana została jednym, jedynym głośno wymówionym słowem.
Kiedy zatrzaśnięto bramy, gdy obstawiono Oran tyralierą żołnierzy
gotowych strzelać do każdego, kto zechce opuścić zadżumione miasto,
wtedy wszyscy zamknięci wewnątrz miasta pojęli, że zostali skazani
podwójnie. Dla nich, dla osaczonych od środka i od zewnątrz nic już nie
jest jak było. I nigdy nic już nie będzie jak było, bo każda Śmierć
nazwana egzekwuje podatek „w imieniu i nazwisku”. W życiu. Pustoszeją
kuchnie, sypialnie i łóżka. Kawiarniane stoliki tracą stałych bywalców,
dziwki - alfonsów, alfonsi - zatrudnienie a tramwaje i autobusy
pasażerów. Nawet koty nie znajdują swych odwiecznych ofiar, bo nic już
naprawdę nie jest, jak było a to, co będzie...? O, to będzie zupełnie
inne.
Ci,
którzy zachorowali, nie mają nawet czasu zapytać dlaczego to ich
spotyka, bowiem umierają prawie natychmiast w kałużach wymiocin, ropy,
krwi i potu zaś ci, którzy jeszcze nie czują śmiercionośnego muśnięcia
pytają w trwodze: „Kiedy ja?” A czasem, oczywiście: A jeśli ja, to
dlaczego ja, dobry Boże? Dlaczego ja? Można snuć wielowątkowe rozważania
nad Boskimi intencjami, lecz będą to tylko jałowe rozważania
prostaczków, żeby nie powiedzieć – głupków, albowiem Bóg nie ma z tym
nic wspólnego. Bóg nie sprowadza zarazy by wypaliła grzeszników; by
poprzez Śmierć dokonać katharsis ludzkości, która grzesząc na śmierć
zasłużyła po stokroć. Nie. Bóg umył ręce od naszych uczynków, miłych czy
nie-miłych, dając nam Dekalog i wolną wolę. Bóg patrzy, jak zachowamy
się w chwili próby i nasłuchuje naszych myśli; rozumiemy czy nie
rozumiemy, że nie On, lecz właśnie my jesteśmy jedyną przyczyną, jedyną
siłą sprawczą i motoryczną zarazy? Przecież gdyby Rieux nie
wypowiedział słowa „dżuma”, gdyby jakiegoś kraba nie nazwano krabem,
gdyby Boga nie nazwano Bogiem - śmierć tysięcy szczurów i ludzi nie
zaistniałaby ot, więcej zgonów, zatem starczyłoby podnieść krzywą
statystyczną i uznać nową wartość średniej za „normę.” Wszak jeśli
większość populacji będzie karłowata i chora na syfilis, to
syfilityczna karłowatość stanie się nie tylko normą ale i objawem
krzepkiego zdrowia.
W
obliczu zagrożenia, człowiek podejmuje wysiłek walki a ludzkie stado
dzieli się na dowódców i żołnierzy. Nie wolno i nie można inaczej bo
żeby przetrwać, trzeba stawić zorganizowany opór. W ogniu walki rodzą
się bohaterowie. I tchórze. Ale w Oranie nie ma podziału na
dowódców-lekarzy i żołnierzy-chorych wszyscy są chorzy po równo, bowiem
jak głosi napis na zegarze ratuszowym w Lipsku: Mors certa, hora - incerta.
W Oranie wszyscy stają się pacjentami bardzo cierpliwymi i dlatego
„Dżuma” nie posiada bohatera. Albowiem żeby zaistniał Bohater, autor
musi powołać do istnienia anty-bohatera a tego Camus nie uczynił.
Dlaczego? I Camus i doktor Rieux są fatalistami i właśnie fatalizm
nakazuje uczynić pisarzowi z Rieux nie tyle pierwszoplanowego bohatera
ile Uczestnika. Rieux jest lekarzem i człowiekiem mądrym; on nie walczy z
zarazą jako taką znając jej potęgę i swoją małość. Nie walczy ale może
niwelować jej wszechmoc, niosąc ulgę cierpiącym przez nacinanie
dymienic i dodawanie otuchy żywym i jeszcze zdrowym słowami pociechy,
jak duchowy przewodnik. Jak filozof rozumiejący bezsiłę człowieka w
zderzeniu z wyrokami Boskimi; fatum, ananke czy jak tam sobie chcemy
nazwać to, co wypala Oran.
Jak wspomniałem, fatalizm czyni z Rieux nie bohatera lecz Uczestnika; on nie walczy z dżumą ponieważ wie, że c’est la vie
a owo trafne c’est la vie zawiera prawdę prawd ostatecznych. To
odpowiedź na odwieczne, dręczące ludzkość pytanie: dlaczego? To cena,
jaką przyszło zapłacić nam, ludziom za jabłko, zjedzone w Raju przez
Adama i Ewę.
W
„Dżumie” to nie Bóg jest Bogiem ponad Oranem, Bogiem jest Camus; to on
rozdziela karty życia i śmierci decydując, kto umrze a kto przetrwa. I
nie zarazki moszczące się w rynsztokach i sypialniach Oranu zabijają,
tylko Albert Camus-pisarz. Więcej - Albert Camus-Bóg. Dlatego jego
powieść nie ma (podobnie, jak ludzkość), jednego bohatera. Owszem, Rieux
jest postacią pierwszoplanową ale także dziennikarz Tarrou, doktor
Castel, niedoszły samobójca Cottard i ów kosteryczny staruszek plujący
na koty. Więc Rieux nie jest bohaterem zdarzeń w czas zarazy, tylko ich
pierwszoplanową figurą; prawdopodobnie dlatego, że Camus-autor,
Camus-człowiek go polubił.
Kiedyś,
w jakiejś nieznanej, odległej przeszłości inny Rieux, w innych
okolicznościach i towarzystwie głośno raz pierwszy wypowiedział sprawcze
słowo „Bóg” i wówczas także: Dokonało się! Consummatum est! Magiczna
siła Słowa objawiła ludzkości Moc, która nie powoduje trzęsień ziemi,
nie decyduje o naszych świętościach ni zboczeniach; nie zarządza gradem,
powodziami, wojnami, pandemiami ani tym, która córek ludzkich zostanie
zbrukana a który syn człowieczy świętym. Moc, będąc Słowem jest
wszystkim: nami i całym naszym Wszechświatem z jego hekatombami
szczurzych i ludzkich ofiar zdychających w ów czas orańskiej zarazy.
Dlaczego? C’est la vie.
SŁAWOMIR MAJEWSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz