A
może już pora na rachunek sumienia?
-
A cóż to jest – Sumienie? – spytają Piłaci
naszych czasów. Czyż nie zasłona dymna naturalnej ułomności?
Czyż nie dowód słabości, skrywanego upadku, syndromu
nieprzystosowania?
Podobno moje poglądy są
prawicowe, aby nie rzec konserwatywne. Podobno ulegam ideologiom,
propagandom i mentalności takiej, a nie innej opcji spojrzenia na
rzeczywistość. Podobno, ponoć, w zasadzie … , a w tych słowach
i określeniach kategoryzujących jakąś prawdę, ach, może tę
odwiecznie poszukiwaną prawdę, nie może być takiej prawdy zbyt
wiele…
Nie
wiem. A moja niewiedza ma charakter ułomności sentymentalnej,
nieuleczalnej, zdominowanej zakorzenieniem w tym, co przeminęło, w
tym często, co ma się wydarzyć, a właściwie w rozdzielaniu włosa
na czworo … Ja sam siebie nie uznaję za człowieka żadnej
prawicy, lewicy, matrycy. Mój konserwatyzm jest bodaj mechanizmem
obronnym. A ideologia rozmyślaniem nad losem – świata i swoim.
Nad losem mijanego człowieka. Nad tym oddanym w dzierżawę
zagubieniem w historii …
Ludzie lubią jednak
rzeczy nazywać. Włożyć na jakąś półkę z opisem, określić w
ramach punktu widzenia, zakwalifikować i przymknąć. Uwięzić je w
przestrzeni zamkniętej – scharakteryzowanej i przez to mniej
groźnej, oswojonej. Ludzie lubią nakleić etykietkę i zaznać
spokoju. Spokoju od myślenia, które nieprzyzwyczajonym szkodzi,
spokoju od kłopotliwych pytań, od dylematów, które mogłyby przez
przypadek podważyć tę ich kategoryzację, opinię, ogląd i utarty
szlak.
Ja
wręcz namacalnie rozumiem takie postawy. Tłumaczę je racjonalnie i
często nawet emocjonalnie, w zależności od dostrzeganej prawdy o
innym człowieku, wraz z jego losem, jego krzywdą i jego, jakże
zazwyczaj indywidualnym, doświadczeniem. Nawet ostry spór zawsze
można przecież przemyśleć i zgłębić, czasem się nad nim
zatrzymać, z niego wycofać – to jest ludzkie. Życie bowiem to
odkrywanie - zarówno siebie, jak i bliźniego.
Czy
przypadkiem taki sposób, na życie właśnie, wraz z realizacja
swoistych zasad wyżej opisanych już sam w sobie nie jest
tradycyjno-konserwatywno-prawicowy? Być może. To zależy co się
przez to rozumie. Zależy jakich prawd się szuka. Czy chce się iść
po świecie „po trupach”, czy może jednak … Gdzieś…
(Zmierzać… czy wymierzać … odmierzać?)
Skąd te wszystkie
refleksje?
Z
rozmyślań nad życiem. Oto maturzysta 1988 wszedł w dziwny, nowy
świat. Świat nowych reguł gry, nowych zasad, przestawienia wajchy,
epokowej zmiany. Przyznajmy – zmiany cudownej, oczekiwanej,
wypatrywanej i podkreślmy, tak ważnej, że aż żal, kiedy pomyślę
ilu Polaków oddało za nią życie na przestrzeni lat 1945 – 1989
…
Zakażono nas
Mickiewiczem, Słowackim, Krasińskim, Sienkiewiczem, Prusem,
Gombrowiczem, Norwidem, Baczyńskim, Żeromskim i wielu innymi.
Dozowano nam Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborską, Stachurę.
Opowiadano o wielkich wojnach, o śmierci Boga, zgliszczach,
popiołach i powiewach wolności. Naznaczono walcem historii,
hipokryzją dogasających ideologii, lękiem przed nieznanym. I dziś
pytamy – Panie Premierze, jak żyć?
Jak
żyć w tym banale, plastikowym wszechświecie świata, zredukowanego
do wymiany dóbr i pokrytej lukrem materii; jak żyć w zidiociałym
braku pasji, intelektu, transcendencji, innych wymiarów, czy nawet
najprostszych wątpliwości; jak żyć w dusznej szklarni hodowli
ludzi przed telewizorami, ekranami, biznesami; jak żyć w gorączce
karier, sukcesów, podcinania skrzydeł, złudzeniu szczęścia
przykrywanego prostacką przyjemnością; jak żyć w krainie obrazu,
w miejsce krainy słowa; co powiedzieć … co myśleć; jak … w
ostateczności, po prostu - Przeżyć?
Jak
ogarnąć te wszystkie pytania uznane dziś za: głupie, bezsensowne,
nazbyt zagmatwane w kosmopolitycznej realności globalnego wymiaru?
Jak się odnaleźć w tym jarmarku braku wszelakiej idei, wewnątrz
kuli z pancernego szkła powierzchowności, w utylitarnej zagadce
nowego jutra?
Oto
maturzysta 88 - pyta się – w jakiej Polsce ja teraz żyję? Czy te
ćwierć wieku … warte było grzechu? Czy te ćwierć wieku to
także moja wina? Jeśli tak, to jaka? Gdzie przebiega ta cienka,
biało-czerwona linia podziałów, zgubiona nić Ariadny labiryntu,
na który nas skazano, bez naszej zgody, lecz za naszą akceptacją?
Czy mogliśmy zrobić coś więcej? Czy może rozjechał nas kolejny,
jakże inny, walec historii? Walec materii w miejsce walca ideologii,
walec ciała w miejsce walca ducha, walec namiastki w miejsce prawdy?
A cóż to jest Prawda?
Ot,
tak, taka to prawicowość nam się właśnie skroiła. Pozszywana ze
złudzeń i zacerowanych nadziei. Polepiona słowami, które stały
się puste, które wypadły z duszy na bruk nowoczesności, za cenę
ich redukcji do słów użytecznych i wyświechtanych pozorami
postępu. Kto nas zrozumie? Piewcy tamtego porządku, czy czciciele
tego? Gwardia lewicowych marzycieli, czy zastępy wyrachowanych typów
dwudziestego pierwszego wieku? Co jest po prawej, a co po lewej
stronie? Czy jest jeszcze w ogóle jakaś strona prawa, bądź lewa?
A może już nie ma żadnych stron, dylematów, wątpliwości, wiar,
słów i dążeń? Może już wszystko skurczyło się do tabletki na
sen, pastylki na śmiertelność i panaceum na złudzenia? Może
jesteśmy z waty, a nie ze szkła? A może nasze szklany domy od
samego początku były farsą?
Cała jaskrawość tego
świata jest chyba dla nas poezją. Tylko kilku z nas w nią wierzy.
Reszta zobaczyła w niej dziwkę oddaną w dobre ręce. Niech tam
gdzieś sobie będzie. Niech się sprzedaje za parę stów. Alfonsi
tego świata w swoich luksusowych żądzach pędzą na złamanie
karku, wypoczywają aktywnie, a myślową bierność zakrywają
fantomami spełnionych snów. Jest im dobrze. Cała jaskrawość się
nie skończyła:
(...)
nigdy nie wierzyłem w swoją śmierć i myślę, że chyba tak
naprawdę i absolutnie nikt nie wierzy w swoją śmierć, a ci,
którzy twierdzą, że wierzą, nie wiedzą po prostu, co mówią,
nie, nie kłamią, tylko nie zdają sobie sprawy z tego, co mówią,
nie obudzili w sobie śpiącego tam, w najgłębszej tajnej norze,
zapomnianego genialnego dziecięcia, ale ono nawet śpiąc nie wierzy
w zagładę.
Bo
jak mogę przestać być, jeśli jestem. Jeśli był na przykład
Józef Zelent – elektryk „wyrwany z gniazda jako orlę przez
prąd” jak głosi jego cmentarny nagrobek, jeśli on był, to
znaczy, że go nie ma? On jest. Był, jest i będzie.[...] Albo
nieznany żołnierz. Albo inni bez rodzinnych marmurowych grobowców,
bez krzyża prostego, bez pomników, sarkofagów, piramid, mauzoleów,
wszyscy, wszyscy, którzy byli. Przestało bić im serce, ale oni są.
Bo byli. Być się do nich stosuje. Zapomniał ten albo ci, którzy
wymyślili czasy proste i złożone: praesens, imperfectum,
perfectum, plusquamperfectum, futurum I, futurum II i inne czasy
złożone, zapomnieli oni, którzy byli, więc są i będą,
zapomnieli o jednym czasie, wieczystym, infinitus. Który odmienia
się tak: ja być, ty być, on być, my być, wy być, oni być.
Ciepłe nasze oddechy, którzy jeszcze jesteśmy, i zimne teraz
oddechy wszystkich, którzy byli, mieszają się ze sobą, całują i
płyną razem po utartych szlakach i magistralach, i wszystkich
dzikich rubieżach czasu i przestrzeni. To jest wiatr, nurt żywota,
Lili Pons”
***
I
tu się bodaj zgubiliśmy. Śpiew duszy nas zabił. Na nie-śmierć.
I nic nam już chyba nie powie ten nowy, „wspaniały” świat.
Przemieli nas na swój obraz i podobieństwo. Tonąc, potrzymamy się
jeszcze brzytwy słów, zakryjemy swój niedowład wpisania się w
nowe czasy listkiem figowym poszukiwań, potańczymy jeszcze kilka
Chwil na tym balu Wolanda. Małgorzata pozostanie nieuchwytna.
Odpłynie w niebyt z innym partnerem – pięknym, zdrowym i bogatym.
A my, bez serc, bez szkieletów, bez ocalenia, odejdziemy w niebyt
Historii.
Tylko dlaczego wierzę,
że może być jeszcze jednak inaczej?
I
dlaczego ty, tak, właśnie ty, też w to wierzysz? Jacyś my, wy,
wszyscy, i oni, i one, i pcha się ten wózek pod górę Tabor, i
czeka na Godota, łuskając cierpliwie fasolę, a przed snem ujarzmia
się napływające fale nieskończoności w małą, cichą i
niepozorną skończoność … To
nasz chocholi taniec pod wulkanem. Misz-masz życia, w jednoznacznej
deklaracji niepodległości. Wierzymy, czujemy, … piszemy. I niech
tak pozostanie. Przecież to chodzi „o jego i moje” – o nasze
Życie …
Biedny
poeta Stachura
(Tadeusz
Różewicz)
niedaleko
brudnego koryta
rzeki
Wisły
pasło
się stado świń i wieprzy
pospołu
z dziećmi Apollina
do
tej stołówki
przywędrował
z dalekiej krainy
Janko
muzykant chłopiec opętany poezją
rzucał
perły przed wieprze
śpiewał
grał na złotym grzebieniu
aż
usłyszał głosy
i
oszalał
był
jak motyl
w
pajęczynie
rozmawiałem
z nim
raz
w życiu
w
jakimś domu pracy twórczej
stanął
w drzwiach
mojego
pokoju
i
poprosił o kartkę
papieru
powiedziałem
że mam
tylko
papier z makulatury
w
kratkę
uśmiechnął
się grzecznie
podziękował
odszedł
z
trzema kartkami
czasem
myślę że chodziło mu
o
coś innego
że
chodziło o jego i moje
o
nasze życie
***
Fragment
powieści Edwarda Stachury – „Cała jaskrawość” z roku 1969.
Tadeusz
Różewicz, wiersz z tomu Wyjście 2004
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz