piątek, 29 maja 2015

Świat się zmienia.

Dobro odzyskuje swoją pozycję. Jest maj 2015 r. Pełnia Kwiatów!






Pani Merkel gratuluje Andrzejowi Dudzie, naszemu Prezydentowi - elektowi. Życzy mu błogosławieństwa Bożego! Jak się czujecie Ci "oświeceni "Europejczycy"  z tym? Czy kanclerz Merkel to też zabobon, ciemnota i moher? To wy szukających fałszywych nowinek - jesteście głupcami, z całym tym waszym feminizmem, genderyzmem, tolerancją i źle pojętą wolnością! W gruncie rzeczy chodzi wam tylko o rozpasanie seksualne - z byle kim, byle jak i byle gdzie a najlepiej - z wykorzystaniem dzieci. To jest dla Was najważniejsze, nawet kosztem własnego szczęścia osobistego, zdrowia i najbliższych. Jesteście chorzy - erotomani i chcecie nas tym zarazić. To już wie, że się nie uda. Uratuje się przed waszą demoralizacją i wstecznictwem, sięgającym już do poziomu wspólnoty plemiennej - nowe pokolenie. Jest piękny maj. W moim ogrodzie kwitnie czeremcha, rododendrony, irysy...

Warunkiem szczęścia człowieka, jak to twierdza filozofowie i w tym Demokryt, jest mądrość człowieka i jego moralność ,Przestrzegał już wówczas przed nieumiarkowaniem w pożądaniu w tym bogactwa, którego haniebne środki zdobywania potępiał. Ta przestroga w dziejach ludzkości jest  stale aktualna,Widzimy jaki brak moralności i pazerności pokazał nam rząd PO czyli - jak kończy! Jest wciąż Maj! Ma to do siebie to, że zakochać się można każdego dnia. Czytającym to, życzę tego wraz z przesłaniem Juliana Tuwima.


Dzionek wiosenny

 
Kwiaty rosną z ziemi 
Poważnie, powoli
Tak się piąć , wyciągać
Sadzę ,że to boli.

Świergotają ptaki
Zawzięcie dotkliwie  
Jak żądłami kują
Ćwierkiem rozpaczliwym,

Na pastwisku krowa 
nagle zaryczała 
Patrzy zaświatowo 
I znieruchomiała

Jest w przyrodzie boleść
Wzrastania i trwania
Tylko to szczęśliwe
Co się w niebyt skłania 

Miłośnicy dumek
Szumek i sielanek
Męką się podźwignął 
Ten majowy ranek.

Weźcie swe kochanki
Na zielone łąki
Dręczcie chciwe usta
Męczcie piersi pąki ! 


Jak Wam się podoba taki Tuwim?

ev




KOBIETA I KWIATY W MALARSTWIE .wmv

czwartek, 28 maja 2015

Wybory prezydenckie wygrane!Mądrość Polaków zwyciężyła!

Wszyscy przyzwoici Polacy oddychają swobodnie .Ich wspólna mądrość, mimo skomasowanego ataku obozu rządowo -prezydenckiego, przychylnych rządowych mediów -zwyciężyła.  Mamy fantastycznego Prezydenta ,człowieka wykształconego mądrego i z klasą -Andrzeja Dudę .Mamy wykształconą , z klasą jego żonę -I Damę .Powraca poczucie bezpieczeństwa Polaków,powraca razem z wartościami walka o kształt sumień Polaków. Powraca wraz z prezydentem A. Dudą wiara w to , że o dobru i złu rozstrzyga, odniesienie do obiektywnej normy jaką jest godność człowieka.Komorowski błędnie i bałamutnie w debacie twierdził,, że o tym decyduje tylko własne sumienie,Chciał dogonić Europę , której subiektywizm moralny , tak szkodzący człowiekowi i jego postawie wobec życia, z eutanazja , aborcją ,in vitro ,małżeństwami jednej płci  , itd stał się ideologią współczesnej Europy.Głosiciele takiej ideologii twierdzili ,że to jest właśnie postęp,a ludzie mądrzy wiedzieli ,że to jest destrukcja ,która zmierza do degeneracji gatunku człowieka .Polska teraz pokaże ,że jest mądrością narodów  i inni za nią pójdą .Kolejna Wiosna ,Nie damy jej zmarnować tak jak zmarnowano zryw Solidarności.Wierzę w to ,że mądra polityka Prezydenta A. Dudy i wkrótce wybranego nowego rządu i sejmu, pozwoli wyrwać Polskę z zapaści gospodarczej i kulturowej, do której ten układ rządzący od 8 lat doprowadził.Poprawią się też relacje Polski ze światem, bo nowy Prezydent szybko zdobędzie uznanie i szacunek wszystkich- swoją klasą , kulturą osobistą i wiedzą .Prezydentowi Elektowi Andrzejowi Dudzie gratuluję ,Cieszmy się bardzo, ale nie ustawajmy w wysiłkach aby Polsce przywrócić utraconą wielkość , a Polakom godność  .ev

A teraz załączam wiersz Polskiego Poety- Jana Strządały jako poetyckie  uzupełnienie moich rozważań o Polsce,


Krew moich myśli. 

Moja myśl płynie z muzyką 
przez liście mokre

Goni myśl ptaka 
uciekającego z sieci

Zanurza się w studni
czarnej nuty
spadającej ze strun
żeby zapłonąć  w ciszy Twojego
Klasztoru

Moja myśl otwiera okno
nad ranem
oczekując przypływu słońca


Tylko maj modli się
przy drodze
czerwonym makiem

zdziwiony szelestem traw
połyskującymi kroplami
białych krzyży

Krew moich myśli
rozmawia z pamięcią Twojego serca
o Polsce,


Gliwice 18 maja 2014




Mądrość Polaków -zwycięży

wtorek, 26 maja 2015

ZWROTNICE

Niektórzy twierdzą że prozy uczyłem się od M.V.L. Inni poddając to w wątpliwość sugerują, że nie od M.V.L. tylko od J.L.B. Mylą się. Prawda jest taka, że zachwycony prostotą zdania 
- Szedł sobie drogą żołnierz; raz, dwa!
stylu i formy pisania uczyłem się od H. Ch. A.  

Sławomir Majewski


1


OLŚNIENIE






W horrorze Stanleya Kubricka pod tytułem „Lśnienie”, bohater grany przez Jacka Nicholsona stawia się na rozmowę w sprawie pracy. Chce objąć posadę dozorcy w górskim hotelu, który w sezonie zimowym jest zamknięty na cztery spusty, bowiem lawiny odcinają go od cywilizacji.
Zapytany dlaczego stara się o tę posadę, bohater odpowiada
    - Szukałem właśnie czegoś takiego. Mam zamiar napisać książkę.
    - O czym będzie?
    - Jeszcze nie wiem. Dopiero się zastanawiam.
Olśniło mnie. Jeszcze nie wiem. Dopiero się zastanawiam. Najdoskonalsza z grafomańskich odpowiedzi. Kubrick potrafi robić horrory.



2

POJEDYNEK 








Po drodze będzie pił ze strumienia,
dlatego głowę podniesie

Księga Psalmów. Psalm 110 (109):7


W filmie „Niebezpieczne Związki” nakręconym na podstawie powieści pana Pierre Ambroise François Choderlos de Laclos, jest scena pojedynku pod mostem w zimowy poranek. Wicehrabia de Valmont (John Malkovich) walczy na szpady z kawalerem Danceny (Keane Reeves).
Gentlemanów dzieli nie tylko wiek, przede wszystkim różnią ich zasady moralne. Starzejący się wicehrabia zasad moralnych nie posiada żadnych, młodziutki kawaler takowe ma, acz na miarę czasów będących naonczas szalenie libertyńskimi.
Więc pojedynek pod jakimś mostem w zimowy poranek. Wicehrabia jest fechmistrzem doskonałym, jego przeciwnik szermierzem początkującym. Śmierć pana kawalera zdaje się być kwestią minut ale nagle dzieje się coś niespodziewanego. Oto po kolejnym łatwym sparowaniu pchnięcia, wicehrabia wznosząc oczy do nieba wzdycha i wystawiając pierś pozwala by przeciwnik go przebił i zabił. Umierając prosi, by kawaler przekazał kobiecie którą Valmont nadludzko kochając nieludzko potraktował, że kochał ją prawdziwie. Chwilę później umiera na rękach szlochającego zabójcy. Ckliwa szmira, nieprawdaż? Ano nieprawdaż. Nie chodzi o ckliwy wydźwięk sceny, tylko o to wzniesienie oczu i westchnienie trwające ledwie sekundę. W tak krótkiej chwili John Malkovich genialnie oddał dramat skruchy i żalu de Valmonta. Skruchy, żalu i tęsknoty za miłością zamordowaną z zimną krwią. I śmiercionośnej oceny siebie. Oceny bez pardonu i odkupienia.
Co wicehrabia de Valmont powiedział westchnieniem aktora Malkovicha? Splunął w pysk sobie i Francji w której żyjąc szampańsko, szampańsko bawił się życiem innych. Umierając podniósł głowę, to pewne. Niepewne, z jakiego wypił strumienia.


3


 Mistrz Alfons Łosowski


Kiedyś w Gdańsku na ulicy Mariackiej było kilka knajpek. Kiedyś na Mariackiej było kilka pracowni a w nich Artyści. Jacy to byli Artyści? A różni byli. Jedni grubi, chudzi drudzy a wszyscy nosili berety i flanelowe koszule w kratki na drelichowe spodnie. I sandały. Sandaliczni byli.
Jedni Artyści zakąszali kaszanką gryczaną czarną na zimno. Zakąszali a potem malowali konterfekty swojej ukochanej ulicy, tudzież mewy polatujące mimo. Artyści drudzy zakąszali kaszanką gryczaną czarną ze smażoną z cebulką i skwarkami. Skwarki dawali aby czerpać z niej osławioną zwierzęcą siłę, przecież w granicie lub twardym drewnie kowali Madonny i bezszelestne anioły.
Kiedy było ciepło, Artyści siadywali na schodach przedproży patrząc na turystów. A jak było zimno lub deszczowo, to na zydlach w pracowniach. Tworząc wesoły krąg w poprzek smutnej sztuki życia, pili z butelek wódki albo wina. Wódka nazywała się Czysta a wino Balatonboglari. Kiedy wypili, deklamowali wiersze a potem płakali. Czasami płakali szepcząc O moja ukochana żono! A potem spali z cudzymi żonami.
Na kaca przynosiłem Artystom taniego węgierskiego rieslinga w butelce z długą szyjką. Balatonboglari. Albo obrzydliwie kwaśne Egri Bikawer.
Artyści krzyczeli
- Nie bycza krew, tylko kwaśne gówno. Tfu, dawaj Balatonboglari!
I krzyczeli
- Wylej to gówno. Tfu, dawaj Balatonboglari!
Dosypywałem cukru i gówno zamieniało się w słodkie wino. Cud wprawdzie znakomicie mniejszy od tego w Kanie, ale zawsze cud.
Artyści kiedy do mnie mówili, mówili do mnie
- Mały, nie wiesz gdzie posiałem beret?
- Skocz na Świętego Ducha po piwo, Mały.
- Mały! A gdzie się podziała ta czyjaś żona?
- O, tak się prowadzi pędzel!
- Nie czytałeś Kierkegaarda? Przeczytaj. I podaj mi tempery.
- Przeczytam ci mój ostatni wiersz.
- Mały, napisałeś coś nowego? Przeczytaj.

Dzisiaj w Gdańsku na ulicy Mariackiej jest kilka knajpek.


4


PAN SŁAWOMIR SIERECKI




ur. 15 lutego 1924 w Miedzeszynie, zm. 27 września 2012 r.w Gdańsku 


Rok 1969 w Gdańsku. Upał. W cukierniach Polonia i Murzynek przy Podwalu Staromiejskim są zimne lody. Klaksony wokół ronda Jana III Sobieskiego. Dom Prasy, Pan Sławomir Sierecki w kwiecie i ja, gówniarz. Ledwie czternaście mi było
- To moje opowiadanie, proszę pana.
- Piszesz opowiadania? O mój Ty Boże... No cóż, trudno. Przeczytam w domu. Wpadnij jutro.
. Wpadam jutro.
- I jak ?
- No cóż...
Wyszedłem z głową na kolanach. Na drodze wyrasta Stanisław Goszczurny
- Lepiej pisać stojąc niż płakać na kolanach.


Dom Prasy, rok 1971. Za oknami deszcz. Pan Sierecki nadal w kwiecie, ja dalej gówniarzem. A tak ze szesnaście.
- To moje nowe opowiadanie, proszę pana.
- O mój ty Boże, znowuż? Na stron ile?
- Na stron pięć, proszę pana.
- Na pięć?
- Pięć.
- Stron? Tylko na pięć? Na maszynie pisanych?
- Na maszynie pisanych dwoma palcami pięć stron. Nabitych znaczeniami.
- Kiedy napiszesz dziesięć, wróć. Nie! Nie i nie, na stron dziesięć oraz pół.
- Oraz pół? Z przodu czy gdzie?
- Pół daj na koniec a te dziesięć z przodu, przed tą połową na końcu.
Wyszedłem stojąc a na drodze nie stanął mi nikt. W gębie język kołkiem. O dupie nie wspomnę. Wspomnę. Pachnąc perfumą Być Może, czekała obok kiosku Ruch przy zbiegu ulic Kowalskiej i. Miała imię Grażyna, z Grażyny Mickiewicza. Miała piętnaście...? A gdzie tam, toż ona starą już była! Szesnaście miała jak obszył.


Dom Prasy, rok 1973. Osiemnaście mi przyszło. Pan Sierecki znowuż w kwiecie a ja nadalż gówniarzem. A dupa? Ło... Zestarzała się przy tym kiosku Ruch u zbiegu Kowalskiej i. Na prima aprilis z osiemnaście jak w pysk jej trzasło.
No więc Pan Sierecki był jak zawsze a ja mu pod nos
- A maszpan! Otóż i stron jedenaście.
- Otóż? A otóż z ilu jedenaście się ostało?
- Najsamprzód ze trzydzieści ich było.
Chrząknął, siadł i ojezu ty mój, ojezu! czyta, czyta i czyta a ja na kolana chcę paść a on nic. Nie smaruje bułek, nie zagryza ogórkiem ukwaszonym, nie chrząka znacząco. Tyle co mineralnej popił i czyta. Nie chcę żeby mnie w twarz uderzył słowami na przykład takimi
- Teraz weź i napisz stopięćsettysiącetrzystadwanaściestron i wróć.
Przeczytał, wziął pióro, duma. No, to teraz sobie poskreśla... 

Nad tytułem przeczytanego napisał


Możesz więcej nie przychodzić. Sławomir Sierecki, Gdańsk 1973

.

poniedziałek, 25 maja 2015

XCVIII Krakowski Salon Poezji w Gliwicach

JAN STRZĄDAŁA



24 maja 2015, godz. 12.00 - scena GTM przy Nowym Świecie

Czyta: 
Jan Strządała

Oprawa muzyczna:
- Ewa Szydło - wokal
- Dariusz Ziółek - fortepian

Gospodarz Salonu: Krzysztof Korwin-Piotrowski









niedziela, 24 maja 2015

O poezji Jana Strządały

ANDRZEJ WALTER


I myślę kroplami wierszy


koraliki Przestrzeń poezji wkrada się z reguły w pory niczyje. W pory niedotykalne, w pory, kiedy cisza rodzi światło, kiedy światło rodzi nadzieję, a nadzieja bywa tylko delikatnym powiewem kojącym ból. Przestrzeń poezji, dlatego jest właśnie zawsze tajemnicą, że jako panaceum na świat i jego objawy przemówi do nas tylko wtedy, kiedy oczyścimy się z tego świata brudów wykraczając poza jego granice, bariery i dominacje. Ta przestrzeń jest tak drobna, tak mała i wątła, tak niezauważalna, że pędząca machina współczesności rozjeżdża ją brutalnie na tysiące świata stron.

I krąży tedy poezja, Bóg wie gdzie, Bóg wie jak, docierając pod niejedną strzechę. I rodzi się w nas, kiedy chce, jak chce, i włada nami czule, najczulej jak potrafi. I to droga, z której nie ma już odwrotu.

Lektura najnowszego tomu gliwickiego poety Jana Strządały napełniła mnie właśnie taką aurą. Aurą jasnej i cichej subtelności słów, które niczym tytułowe „Koraliki” układają się w Twojej dłoni czy tego chcesz czy nie. Warto spojrzeć w linię życia na tej dłoni. Warto zanurzyć się w misterny wszechświat Strządałowych metafor, podążyć przestrzenią Światła, natury, i losu, na przekór ciemności.

Jasne koraliki słów
układam
na granicy ciała

(…)

jasne koraliki słów
płoną
na śniegu

(…)

Koraliki słońca
drżą w pajęczynie o poranku

(…)

senne jeszcze elektrony
mruczą z miłości
(…)
a mgły i rosy
niosą
moje myśli
do nieba

spada na ziemię
kropla czysta
tajemnica
słowo


sobota, 23 maja 2015

Giovanni Marradi - Together Again (Отново заедно)

Rota przepiękna pieśń patriotyczna

POLSKA . Wybory Prezydenckie .24 05 2015.Walka o Wielką Stawkę !

Nie mów mi że jej nie kocham.Jan Strządała
                 Z tomiku Koraliki . Wydawnictwo Arka .


Walka o Wolność , Niepodległość ,Mądrość,  Uczciwość i Prawdę ! 24 maj 2015,



Nie mów mi  
że jej nie kocham
namów na ostatnią podróż

na Kresy
których nie ma

do serca
co Wisłą płynie

od gór przez Kraków
do morza

a źródła
jej śpiewają
że nie zginęła jeszcze

 na Miłość
która splamiona
do Gdańska
gdzie pordzewiałe krzyże

modlą się

w ciszy żelaznej
tak przerażone jak szczątki

biało czerwone
pod baldachimem "cara"

i kłamstwa
od morza do morza

     Gliwice 7 grudnia 2014


Ślad kuli.Jan Strządała

W katyńskim Lesie drzewa
nie mogą zasnąć
z bólu

Wilgotne liście dotykają ciemności
wystrzałów

w milczeniu kory
ślad kul
ogień granatowy

połamane gałęzie

w kałuży krwi
leży
medalik
niezapominajki

Krzyk sowy
niesie
tajemnicę polany
otwiera nocy ostatnią godzinę

przed świtem
miedzy drzewami
przemyka

jasna nitka modlitwy
rzeka Lete
płynie tak cicho
jak drzewa z bólu
milczące  na brzegu.


           Gliwice ,4 maja 2014








środa, 20 maja 2015

Potęga Słowa




ALBERT CAMUS
   „DŻUMA” 

„Tak - powiedział - To niemal niewiarygodne. Ale zdaje się, że to dżuma.”
Albert Camus, „Dżuma”



W naszym, ludzkim świecie, rzeczy nienazwane nie istnieją. Dopiero nadanie im miana powoduje, że coś (lub ktoś) „staje się”. Bo kim jest taki N.N.? Nikim; jakimś potwornym Nomen Nescio; człowiekiem bezimiennym, nienazwanym; Nemo czyli Nikt, jak nikomu nieznane, dopiero co odkryte stworzenie w głębinie. Krab? O, nie! Bo czyż może istnieć krab, którego jeszcze nie nazwano krabem a tym samym nie zakwalifikowano do odpowiedniej gałęzi drzewa wszelkiego żywota? Nie może istnieć, więc nie istnieje.

Jak mówi doktor Rieux? „Ale zdaje się, że to dżuma”. Rieux mówi to głośno w odpowiedzi na pytanie swojego kolegi po fachu, doktora Castel. I właśnie w tej jednej, straszliwej chwili to coś nieznanego, nieokreślonego a więc przerażającego, nabiera namacalnych wymiarów i kształt ostateczny. Oto ona, zaraza o straszliwym imieniu Dżuma; jeden z czterech Jeźdźców Apokalipsy, posłaniec zapowiedzianej od Boga Śmierci. Śmierci wszechobecnej i nieuchronnej w swojej najczystszej, wysublimowanej bo nareszcie nazwanej postaci. Bo  to Słowo powołuje do życia, jak milczenie sprowadza na życie ciszę grobowca. Nieprzypadkowo starożytni nakazywali wydrapywać imiona faraonów wyklętych, jak choćby Echnatona albo Hatszepsut, które Totmes nakazał po jej śmierci usunąć wszędzie tam, gdzie ta zaborcza i żądna władzy suka tyranizująca go przez ponad dwadzieścia lat, nakazała je wykuć na swoją wyłączną cześć i chwałę. Ale i ludzi przeklętych, jak choćby szewca-podpalacza Herostratosa. Wspaniała zemsta: milczenie...

Nim Rieux wypowie to, co nieodwracalne, jakby magicznym zaklęciem otwierał puszkę Pandory, życie codzienne w Oranie tam, na północno-afrykańskich rubieżach kolonialnej Francji toczy się według pisanych i niepisanych zasad, utartymi od tysiącleci szlakami gnuśnej i przyjaznej codzienności. Jest oczywiste, że owa przyjazność codzienności jest sporadycznie zakłócana zgonami z przyczyn równie „przyjaznych” bo znanych, jak nieuleczalne choroby, starcze zwyrodnienia, cicha śmierć niemowląt a wyjątkowo - nieszczęśliwe wypadki, zabójstwa czy samobójstwa. Lecz to wszystko mieści się w „normalnej” krzywej statystycznej zgonów, których ilość zawsze można było przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa dla „roku obrachunkowego śmiertelności”. Ale kiedy Rieux głośno mówi: „To dżuma” słowa te zmieniają wszystko; dla nikogo nie ma już odwrotu, nie ma żadnej bocznej furtki; dokonało się! Consummatum est!* I od teraz będzie już tylko coraz to więcej męki i więcej zapomnienia, jakbyśmy powiedzieli parafrazując tytuł powieści Osvaldo Soriano.

Więc teraz, kiedy „dokonało się”, Czytelnik może zapalić papierosa i wertując powieść Camusa zastanowić się, czy tak jest w istocie; czy słowo ma siłę sprawczą. Księga Rodzaju podaje: "A gdy tak się stało, Bóg nazwał tę suchą powierzchnię ziemią...”. Jak widać, nawet Bóg nazwał to, co stworzone a nienazwane, by zaistniało. Widać inaczej nie można. Głośne: „To dżuma” zmienia wszystko; jak gumką wyciera przyjazność codziennej błogosławionej śmierci, ścierając jednocześnie wszelkie dotychczasowe statystyczne krzywe, dane, liczby. I otwiera się przepastna głębia potworności cierpień, do tej pory zarezerwowana wyłącznie dla absolutnie nieuleczalnie chorych.

Jest niezmierne ważne dostrzec, że oto w Oranie Śmierć nie jest reprezentowana przez niewiastę o trupiej twarzy z kosą na piszczeli ramienia i w opończy z kapturem, do jakiej nawykliśmy dzięki Mistrzom średniowiecza, budowniczym katedr, ludwisarzom odlewającym Kostuchy na dzwonach, pracowitym kamieniarzom wykuwającym Anioły Błogosławionej Śmierci; nie. Ta Śmierć, orańska, przybiera postać kanalizacyjnych szczurów zdychających na naszych oczach w krwotocznych drgawkach i skręconych w agonii, wyjących z bólu i przerażenia umiłowanych żon, mężów, dzieci, kochanków i sąsiadów. Śmierć już nie stoi Ante portas*, już jest pośród uliczek, pustoszy miasto od wewnątrz; szarpie pachwiny, rozrywa płuca i nerki. Od tej chwili nikt nie jest zdrowy, bo Dżuma czyha wszędzie a zapyziałe miasto kolonialne Oran to jedno wielkie, przepastne i nienasycone mortuarium.

Pewnego dnia marsze szczurów zdychających w krwawych konwulsjach ustają, bo Śmierć wypaliła naszych Braci Mniejszych powołując ich do szczurzego Raju; teraz puka od domu do domu, powołując Ludzi. Wszystkie drzwi są naznaczone bo w Oranie od momentu w którym Rieux dżumę nazwał głośno Dżumą, wszyscy stali się Pierworodnymi przed obliczem Pana.

Chory Oran zionie pustką. Oczywiście, nadal jest pełen jeszcze zdrowych, jeszcze żywych ludzi; jeżdżą autobusy i tramwaje, piekarze wypiekają chleby, kawiarnie serwują wina i homary a dziwki ciągle prowadzają klientów do nędznych klitek „na pięterkach”. Ale Oran zionie pustką duchową, bowiem zniknęła pewność jutra; nikt nie może powiedzieć, że dożyje jutra więc każdy jest a priori potencjalnym zmarłym. Właśnie w tym sensie miasto jest opustoszałe; ludzie rozmawiają półgłosem albo po prostu milczą. Przy łożu konającego mówi się szeptem lub milczy a w domu powieszonego nie mówi się o sznurze. W Oranie nad każdą szyją zwisa sznur. Lina. Splot zdarzeń, który wszystkich ulokował pewnej godziny, pewnego dnia i tygodnia, pewnego roku w mieście, gdzie Śmierć spersonifikowana została jednym, jedynym głośno wymówionym słowem. Kiedy zatrzaśnięto bramy, gdy obstawiono Oran tyralierą żołnierzy gotowych strzelać do każdego, kto zechce opuścić zadżumione miasto, wtedy wszyscy zamknięci wewnątrz miasta pojęli, że zostali skazani podwójnie. Dla nich, dla osaczonych od środka i od zewnątrz nic już nie jest jak było. I nigdy nic już nie będzie jak było, bo każda Śmierć nazwana egzekwuje podatek „w imieniu i nazwisku”. W życiu. Pustoszeją kuchnie, sypialnie i łóżka. Kawiarniane stoliki tracą stałych bywalców, dziwki - alfonsów, alfonsi - zatrudnienie a tramwaje i autobusy pasażerów. Nawet koty nie znajdują swych odwiecznych ofiar, bo nic już naprawdę nie jest, jak było a to, co będzie...? O, to będzie zupełnie inne.

Ci, którzy zachorowali, nie mają nawet czasu zapytać dlaczego to ich spotyka, bowiem umierają prawie natychmiast w kałużach wymiocin, ropy, krwi i potu zaś ci, którzy jeszcze nie czują śmiercionośnego muśnięcia pytają w trwodze: „Kiedy ja?” A czasem, oczywiście: A jeśli ja, to dlaczego ja, dobry Boże? Dlaczego ja? Można snuć wielowątkowe rozważania nad Boskimi intencjami, lecz będą to tylko jałowe rozważania prostaczków, żeby nie powiedzieć – głupków, albowiem Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Bóg nie sprowadza zarazy by wypaliła grzeszników; by poprzez Śmierć dokonać katharsis ludzkości, która grzesząc na śmierć zasłużyła po stokroć. Nie. Bóg umył ręce od naszych uczynków, miłych czy nie-miłych, dając nam Dekalog i wolną wolę. Bóg patrzy, jak zachowamy się w chwili próby i nasłuchuje naszych myśli; rozumiemy czy nie rozumiemy, że nie On, lecz właśnie my jesteśmy jedyną przyczyną, jedyną siłą sprawczą i motoryczną zarazy? Przecież gdyby Rieux nie wypowiedział słowa „dżuma”, gdyby jakiegoś kraba nie nazwano krabem, gdyby Boga nie nazwano Bogiem - śmierć tysięcy szczurów i ludzi nie zaistniałaby ot, więcej zgonów, zatem starczyłoby podnieść krzywą statystyczną i uznać nową wartość średniej za „normę.” Wszak jeśli większość populacji będzie karłowata i chora na syfilis, to syfilityczna karłowatość stanie się nie tylko normą ale i objawem krzepkiego zdrowia.

W obliczu zagrożenia, człowiek podejmuje wysiłek walki a ludzkie stado dzieli się na dowódców i żołnierzy. Nie wolno i nie można inaczej bo żeby przetrwać, trzeba stawić zorganizowany opór. W ogniu walki rodzą się bohaterowie. I tchórze. Ale w Oranie nie ma podziału na dowódców-lekarzy i żołnierzy-chorych wszyscy są chorzy po równo, bowiem jak głosi napis na zegarze ratuszowym w Lipsku: Mors certa, hora - incerta. W Oranie wszyscy stają się pacjentami bardzo cierpliwymi i dlatego „Dżuma” nie posiada bohatera. Albowiem żeby zaistniał Bohater, autor musi powołać do istnienia anty-bohatera a tego Camus nie uczynił. Dlaczego? I Camus i doktor Rieux są fatalistami i właśnie fatalizm nakazuje uczynić pisarzowi z Rieux nie tyle pierwszoplanowego bohatera ile Uczestnika. Rieux jest lekarzem i człowiekiem mądrym; on nie walczy z zarazą jako taką znając jej potęgę i swoją małość. Nie walczy ale może niwelować jej wszechmoc, niosąc ulgę cierpiącym przez nacinanie dymienic i dodawanie otuchy żywym i jeszcze zdrowym słowami pociechy, jak duchowy przewodnik. Jak filozof rozumiejący bezsiłę człowieka w zderzeniu z wyrokami Boskimi; fatum, ananke czy jak tam sobie chcemy nazwać to, co wypala Oran.

Jak wspomniałem, fatalizm czyni z Rieux nie bohatera lecz Uczestnika; on nie walczy z dżumą ponieważ wie, że c’est la vie a owo trafne c’est la vie zawiera prawdę prawd ostatecznych. To odpowiedź na odwieczne, dręczące ludzkość pytanie: dlaczego? To cena, jaką przyszło zapłacić nam, ludziom za jabłko, zjedzone w Raju przez Adama i Ewę.

W „Dżumie” to nie Bóg jest Bogiem ponad Oranem, Bogiem jest Camus; to on rozdziela karty życia i śmierci decydując, kto umrze a kto przetrwa. I nie zarazki moszczące się w rynsztokach i sypialniach Oranu zabijają, tylko Albert Camus-pisarz. Więcej - Albert Camus-Bóg. Dlatego jego powieść nie ma (podobnie, jak ludzkość), jednego bohatera. Owszem, Rieux jest postacią pierwszoplanową ale także dziennikarz Tarrou, doktor Castel, niedoszły samobójca Cottard i ów kosteryczny staruszek plujący na koty. Więc Rieux nie jest bohaterem zdarzeń w czas zarazy, tylko ich pierwszoplanową figurą; prawdopodobnie dlatego, że Camus-autor, Camus-człowiek go polubił.

Kiedyś, w jakiejś nieznanej, odległej przeszłości inny Rieux, w innych okolicznościach i towarzystwie głośno raz pierwszy wypowiedział sprawcze słowo „Bóg” i wówczas także: Dokonało się! Consummatum est! Magiczna siła Słowa objawiła ludzkości Moc, która nie powoduje trzęsień ziemi, nie decyduje o naszych świętościach ni zboczeniach; nie zarządza gradem, powodziami, wojnami, pandemiami ani tym, która córek ludzkich zostanie zbrukana a który syn człowieczy świętym. Moc, będąc Słowem jest wszystkim: nami i całym naszym Wszechświatem z jego hekatombami szczurzych i ludzkich ofiar zdychających w ów czas orańskiej zarazy. Dlaczego? C’est la vie.


 SŁAWOMIR MAJEWSKI


Ziemia Szatana













Wtedy, w Erytrei, załamał się drugiego dnia. Trzydzieści tysięcy uciekinierów, zagłodzonych kobiet, dzieci, starców i dwanaście tysięcy racji żywnościowych. Dla wszystkich nie starczyłoby nawet na jeden dzień. W magazynie lekarstw znalazł piasek i wychudłe pustynne szczury ogryzające wybebeszone skrzynie.
- Doktorze Finch, co z lekarstwami?
- Z lekarstwami? A czekamy na nie, panie kolego. Cały czas bardzo cierpliwie i nader uprzejmie czekamy na ten na transport, który miał przybyć w ubiegłym tygodniu. I bardzo uprzejmie ponaglamy, monitujemy, prosimy. Nasze serca rosną przez cały tydzień od bezustannych zapewnień tych skorumpowanych skurwysynów z ichniego ministerstwa, że transport jest w drodze.
- Ci ludzie umierają z głodu. Co gorsza, zauważyłem że nie każdy dostaje nawet te nędzne resztki ryżu. Dostaje jakaś jedna trzecia, może nawet jedna czwarta a reszta... Nie wiedziałem że tutaj są lepsi i gorsi, doktorze. Czy ktoś tutaj bawi się w Boga? To jest nieludzkie. Nieludzkie i niesprawiedliwe!
Finch wzniósł brwi.
- Wydzielamy racje żywnościowe przede wszystkim tym, którzy mają więcej sił od innych. Ale, skoro dla ciebie mój młody przyjacielu jest to nieludzkie i niesprawiedliwe, to jeszcze dziś rozdziel całą żywność między wszystkich bez wyjątku. Zapewniam, że pojutrze osobiście zaczniesz kopać dla nich groby. Zapomnij o sprawiedliwości. Zapomnij o sprawiedliwości i pięknych ideałach, którymi cię nafaszerowali. Ale przede wszystkim, zapomnij o chrześcijańskim miłosierdziu. Czy ktoś tutaj bawi się w Boga? Nie, tutaj nie ma Boga miłosiernego, Pana sprawiedliwych zastępów, kolego. Tutaj nie ma dla niego miejsca. Jesteśmy na ziemi Szatana, Pana bardziej niż bezlitosnego.
Doktor Finch pokręcił głową, wciągnął brzuch i wysunął z biurka szufladę, wydobywając z niej opróżnioną do połowy butelkę whisky.
- Młodzieńcze, nie z narcyzmu, tylko pragmatyzmu zacytuję samego siebie sprzed chwili: bardzo uprzejmie ponaglamy, monitujemy i prosimy, osobliwie w sprawie alkoholu.
Podniósł butelkę do spłowiałych oczu, popatrzył na złotobrązową ciecz i westchnął.
- Ostatnia resztka whisky w promieniu pięciuset kilometrów! To też jest niesprawiedliwe i niehumanitarne. Pojmuje pan mój ból?
Rozlał dwie równe porcje do szklanek, dolał wody.
- Milcz pan i pij. I zapomnij o kostkach lodu.
Nie patrząc na siebie, wypili bez toastu. Finch z westchnieniem żalu schował pustą butelkę.
- Sam nie wiem, po co ją chowam. Wszyscy wiedzą że jestem pijakiem. Ale też wiedzą, że od teraz nie będę mieć co pić. A wracając do naszych baranów.... Davidzie, jeśli naprawdę chcesz im pomóc, posiłkuj się w swoich działaniach teorią nieokiełznanego w swej dalekowzroczności staruszka Darwina, która głosi: przetrwają najsilniejsi. Bo czy nam się podoba czy nie, przetrwają tylko ci, którzy zachowają tyle sił, by doczekać cholernego transportu na który czekają. Inni umrą. Umrą bez względu na to, czy będziemy nad nimi płakać czy nie. To nie ma znaczenia. Tu nic nie ma znaczenia, tylko przetrwanie. A przetrwanie to transport. Kolumna ciężarówek albo helikoptery. To ma znaczenie. Tu od wieków czas liczono inaczej, niż w naszym świecie. Więc ratuj wyłącznie tych, którzy doczekają transportu. Jeśli tego nie pojmujesz, uciekaj do domu.
Nie uciekł. Zrozumiał. Potem były Kosowo. Srebrenica, Mogadiszu; już nie miał rozterek. Ani wątpliwości. Wiedział doskonale, że gdziekolwiek pojedzie, będzie wolontariuszem. Wolontariuszem Boga na ziemi Szatana, pana bardziej niż bezlitosnego. Czy był mocno wierzący? Nie, po prostu wierzył. Jemu znak był dany wiele lat temu, nie potrzebował dodatkowego wsparcia. Nie rozumiał Piotra i jego Quo vadis, Domine? On by nie uciekł. Na pewno nie? Na pewno nie. Znać siebie, to znać swoje możliwości. Znał siebie i możliwość swoje. Nie rozumiał tych, którzy mówili wierze, oczywiście że wierzę, ale mam pewne wątpliwości. Nie można trochę wierzyć. Albo się wierzy albo. Tertium non datur. Istota wiary zawarta jest w słowie wiara, czyż nie tak? Nie był dogmatyczny ani ortodoksyjny, jak ci pejsaci Żydzi których zobaczył na ulicach Jerozolimy i Tel Awiwu. Śmieszyli go ale szanował ich. Za upór. Nasi starsi bracia w wierze. I oprawcy Jezusa. Ale jak być jak oni bezwzględnie wierny zasadom Pisma? Człowiek nie jest Bogiem, tylko człowiekiem, na Boga. Słabym i omylnym poczciwcem, szlachetnym i wzniosłym tytanem. I kłamliwym, krwiożerczym skurwysynem. Skurwysynem? A co ze słowami na obraz i podobieństwo? Chodziło o duchowe, jak sądzę. Duchowe obraz i podobieństwo. A reszta od małpy z drzewa Darwinowego. Czemu nie, teoria łysego Karola nie musi się kłócić z Genesis. Na przykład Chłopiec z Taung na dowód. Zjadł go lampart? Lampart albo coś podobnego. Te dwie dziury w czaszce. Potem ktoś napisał, że to ślady po kulach. Boże, co za durnie! Wszędzie zwęszą sensację. A Chińczycy twierdzą, że nie pochodzą z tej samej linii co Homo sapiens sapiens, tylko od Homo erectus. Podobno w jaskini Zhiren znaleziono szczątki ludzkie, mające więcej niż sto tysięcy lat, niemające nic wspólnego z wywodzącym się z Afryki współczesnym człowiekiem. Podobno. Czyli że co, że Chińczycy to Pitekantropy? A swoją drogą ciekawe, ciekawe czy istnieje Wielki Bóg-Pitekantrop, taki skośnooki, żółtoskóry, w czerwonych jedwabnych ciżmach? Możliwe, czemu nie. Uśmiechnięty, tłuściutki, z wieloma fałdami brzucha wzdętego jak dynia. Mamy taką figurkę. Z laki. Owoc wyprawy do Szanghaju. Stoi obok Siwy tańczącego w kole. Potomkowie Pitekantropów, dobre sobie!   (Fragment)

Sławomir Majewski

.

wtorek, 19 maja 2015

Grażyna Łobaszewska Powiedz że powiedz jak

Widzisz... Umiem wszystko

Jan Strządała


To że Cię nie ma
jest wyciętym lasem
pustą łąką
czarną studnią w pół słowa krzykniętą
To że Cię nie ma
jest milczącym ptakiem
cichą ciszą
granatowym niebem
To że Cię nie ma
nie znaczy nic
Bo ja Ciebie
mogę  napisać najpiękniejszą w lesie
pobiegnę przez łąkę
i Ty czekasz
przy studni
ptak śpiewa
w granatowym niebie zapaliła się gwiazda
Kocham Ciebie
Widzisz umiem wszystko
Jesteś.


Poezja Jana Strządały  jego wielka wyobraźnia, raz poznana - nie daruje , wciąga czytelnika ,działa na najgłębszych pokładach duszy , u podstaw wrażliwości . . .Sprawia ,że już całe życie jesteśmy jej dłużni -bo staliśmy się inni .Poeta w swej poezji odkrywa inną  rzeczywistość ,poskramia czas , , rozświetla życie, przekracza jego bariery i horyzonty  ,zwycięża śmierć. . .  .Dzięki jego wierszom, dowiadujemy się co- kto inny widzi w świecie , który nie jest tym światem co nasz i którego pejzaże są dla nas nieznane  Odkrywane- okazują się rozległymi i pięknymi.To przybliża porozumienie -tak trudne , człowieka z człowiekiem ..  


Łąki ciemnieją .Z tomu Pochylone Niebo.
Jan Strządała.

Nie zapominaj we mnie
Żadnej złamanej trawy
nie wygładzaj żadnej zmarszczki
zmartwienie tylko
otrząśnij ze szronu

Powoli zapominam
zabierz mnie z tej ciszy
Oplątały mnie białe włosy
śmiertelne
puste trawy
Chmury najadły się słońca
i palą się
Ziemia
Białe stawy
na moich łąkach ciemnieją
idzie deszcz pustym niebem

Miałaś pod powiekami poezję
w jasnym kwadracie okna
tyle czystego
lubię jak się otwiera .






Testament “Sztuki i Narodu”


DZIĘKI UPRZEJMOŚCI  "RADIO MARYJA"



Pamięci Pana Zdzisława Tarasiewicza*

Gdy 16 sierpnia 1944 r. pod gruzami wysadzonej przez Niemców powstańczej placówki na ulicy Przejazd zginęli Zdzisław Stroiński oraz Tadeusz Gajcy, ostatecznie zakończył się żywot "Sztuki i Narodu", jednego z najważniejszych pism literackich w dziejach polskiej literatury.


 
 
Powstanie Warszawskie to także niezwykle ważna data w dziejach polskiej literatury. To umieranie – w walce lub na skutek odniesionych ran – wybitnych pisarzy pokolenia starszego: Juliusza Kadena-Bandrowskiego, Karola Irzykowskiego, i najmłodszego: Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Józefa Szczepańskiego, to "śmierć" ich rękopisów ginących w płomieniach lub pod gruzami bombardowanych domów, to wreszcie zagłada rozmaitych instytucji budowanych cierpliwie i z wielkim narażeniem życia w okupowanym mieście. Artysta organizatorem wyobraźni narodowej
Żywot "Sztuki i Narodu" był tyleż wybitny, co dramatyczny i – liczony miarą kalendarza – krótki. Pierwszy numer "Sztuki i Narodu" ukazał się przecież 2 kwietnia 1942 roku, ostatni, szesnasty, z powodu wybuchu Powstania, nie zdołał już wyjść z konspiracyjnej drukarni i zachowała się tylko jego odbitka szczotkowa. Pierwsze numery miały bardzo skromny nakład – ledwie 150, 200 egzemplarzy, ostatnie już około tysiąca.


Szesnaście numerów i czterech redaktorów. Pierwszy, Bronisław Onufry Kopczyński, muzyk i publicysta, aresztowany na początku 1943 roku, zginął w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Jego następca, Wacław Bojarski, zmarł na skutek rany odniesionej po sławnej akcji składania wieńca w maju tego samego roku pod pomnikiem Mikołaja Kopernika. Andrzej Trzebiński, trzeci redaktor "Sztuki i Narodu", został rozstrzelany przez Niemców kilka miesięcy później na Nowym Świecie. Los ostatniego redaktora, Gajcego, znamy.


CZYTAJ DALEJ

Gajcy. Krew i nadzieja






[Czesław] Miłosz poznał w okupowanej Warszawie środowisko „Sztuki i Narodu”, do którego należał Gajcy. Nie zgadzał się z nim ideowo. Dokonał też innego wyboru swojej drogi życiowej. Nie włączył się w działalność konspiracyjną, nie walczył w Powstaniu Warszawskim. Wszyscy redaktorzy „SiN” zginęli w czasie wojny. Sam Gajcy poległ w Powstaniu Warszawskim.

Również o wojnie Miłosz wielokrotnie krytykował ideologię „Sztuki i Narodu”. A jednak co jakiś czas Miłosz - Poeta potrafił o swoich ideowych przeciwnikach pisać pięknie.  Po lekturze „Pamiętnika” Andrzeja Trzebińskiego napisał:  

Nietrudno zestawić taką młodość jak jego z żałosną, pustą, bezkierunkową młodością pokazywaną w licznych francuskich powieściach i filmach. Nietrudno też zauważyć, że wszystko, co jest w nim głębokie i czyste zawdzięcza katolicyzmowi. (...) Wiara religijna została dźwignięta na stopień wyższy, jest osobiście przeżyta, jako odpowiedzialność za każdy dzień i każdą godzinę.

Może dręczyły go wyrzuty sumienia, a może w głębi duszy podziwiał ich młodzieńczy radykalizm prowadzący do śmierci na ołtarzu Ojczyzny?

Bohaterką wiersza jest matka Gajcego położna, która przeżyła wojnę i asystowała przy narodzinach braci Kaczyńskich. Kobieta, która zamiast cieszyć się synem, mogła go odwiedzać na cmentarzu. Czyż nie jest jedną z największych tragedii jakie mogą spotkać człowieka, opłakiwanie śmierci własnego dziecka? Czyż nie jest swoistym absurdem stawiać kwiaty na grobie tego, który miał być osłodą starości? Pięknie o tym pisał przed laty Zbigniew Herbert
 

Na chłopca zabitego przez policję

 

Tyle nocy bezsennych tyle par
pieluch lawina proszków do prania
tyle par bielizny zastrzyków pocałunków w ciepły pośladek
tyle klapsów
tyle nadziei tyle zapłakanych oczu
gdy nagle to wszystko zgniecione pod obcasem
jak niedopałek papierosa gdy szli do ataku
i jeszcze
jeszcze tyle śpiewu unosi się
nad miejscem nad którym tłucze się ziarnko pustki
nad ziarenkiem nicości 

Ileż takich matek przewinęło się przez dzieje Polski? Matek wiernych do końca wbrew wszystkim.




poniedziałek, 18 maja 2015

Pisarz labiryntów







F O R T E L

Przełożyła:


Historia, którą opowiem, to historia dwóch lu­dzi czy też może raczej historia wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani ory­ginalne, ani niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj zgrzeszyli przez pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmien­nym rezultatem. Fakt (właściwie niemal anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie mógł zdarzyć się nigdzie indziej.
W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem Ezrą Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia “anglosa­ski", twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błę­dów i zbyt śmiałych konkluzji. Mówiono mi, że w cza­sie egzaminów woli nie formułować żadnych pytań i zaprasza studenta do wypowiadania się na dowol­ny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone za­gadnienie. Winthrop pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie się do zwyczajów i przesądów Południa. Tęsknił za śnie­giem, zauważyłem jednak, że ludzie Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już zamglony, ukazuje mi wyso­kiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcz­nego, ile mocnego. Lepiej przypominam sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi on egzem­plarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wielory­ba" zamiast “morza", “sokół bitwy" zamiast “orła"), podczas gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łą­czyli aż do utraty sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowia­daniu.
Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go nie spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge, ale listy wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem uczucie, że znam go doskonale. Wiem, że był gwałtow­ny, energiczny, chłodny w obyciu; w kraju ludzi wy­sokich mógł uchodzić za wysokiego. Z powodu ru­dych włosów, jak to było do przewidzenia, studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz języków nordyckich, angielskie­go, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - nie­mieckiego, bez trudu wyrobił sobie markę na amery­kańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego na krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłop­skiego dialektu w Yorkshire. Obie te publikacje zosta­ły dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że je­go kariera wymaga czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował obszerne wydanie krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie pozostawiała nic do ży­czenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbu­dziły dyskusję w najbardziej elitarnych kręgach aka­demickich. Einarsson twierdził na przykład, że rodzaj ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha", nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w ja­ki miejscami są w niej wplatane wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią metod podziwia­nych, słusznie zresztą, w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w 1969 roku został mianowany profesorem uni­wersytetu w Teksasie.
Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się kongresy germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na poprzednim kongresie w East Lansing. Dziekan je­go wydziału, który zresztą szykował się do roku wol­nego od wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na następne spotkanie, w Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.
Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych przodków, pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej ra­dy, jego obowiązek był zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej pomocy przy opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w pewnych określonych wypad­kach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był kończeniem czegoś bardzo przydatnego dla germanistyki: słownika angielsko-anglosaskiego, który miał oszczędzić czytelnikom niepotrzebnego nieraz szpe­rania po słownikach etymologicznych. Einarsson był o wiele młodszy. Jego pewność siebie ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci Winthropa. Wydanie krytyczne “Finnsburha" niemało przyczy­niło się do zwrócenia ogólnej uwagi na jego nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł ode­grać większą rolę niż milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winth­rop, kiedy stało się to, co się stało.
W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i językiem anglosa­skim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiają­ce wątpliwości inicjały E.E., a jakby jeszcze tego by­ło mało, słowa University of Texas. Artykuł, napisany prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwa­lał sobie na najmniejsze uszczypliwości, był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że rozpoczynanie studiów tego języka od eposu “Beo­wulf", dzieła starej daty, napisanego stylem retorycz­nym i wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż za­czynanie ich od zawiłych wierszy Miltona. Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z XI wieku, w którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa", wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na przykład rytuały pogrzebowe Scylda, powracające­go do morza, z którego wyszedł. Nazwisko Winthro­pa nie było ani razu wzmiankowane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty. Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono je­go metody pedagogiczne.
Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być sprawiedliwym, Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już znany i komentowany, miał wpłynąć na jego decyzję. Wy­bór był trudny. Któregoś ranka zjawił się w dzieka­nacie; tegoż popołudnia Einarssonowi zlecono ofi­cjalnie misję wyjazdu do Wisconsin.
W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wy­jazd, Einarsson zjawił się w gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące na skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek. Einars­son od razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Islandorum" w pergaminie. Winthrop powiedział, że wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań zadania, i że nie ma za co dziękować. Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.
- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einars­son. - Absolutnie wszyscy na naszym uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, za­szczycił mnie misją reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana oszuki­wać. To prawda, że jestem dobrym germanistą, języ­kiem mojego dzieciństwa jest język sag i mam lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci wymawiają cyning, a nie cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na wykładach nie wolno im palić ani pojawiać się w hipisowskich stro­jach. Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: by­łoby w najgorszym guście, gdybym zabrał się do kry­tykowania go; na temat kenningów wykazuje on nie tylko źródłową, ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy jednak te dro­biazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wy­jaśnienie. Opuściłem mój kraj pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umie­jętności. Rzecz jasna, że nie było to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewiel­kimi potknięciami mogę deklamować z pamięci. Uda­ło mi się skłonić władze Yale do wydania mojej pra­cy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada opiewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że mia­ła wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym, tylko by schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mo­jej polemicznej noty w “Yale Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadają­cych jakąś niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - po­zwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej. Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powo­dują zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był in­teligentny, ale skłonny do brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświa­ta, w końcu również mogącego być kosmicznym żar­tem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z Nowego Jorku, była to nie­dziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i po­szliśmy na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom niewolnictwa. Pan dowodził, że Połu­dnie było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać więk­szą wagę swej opinii, zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystar­czył mi. Zrozumiałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dla­tego, że jest pan człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin za­leży od pańskiej opinii, postanowiłem wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie me­tody, jaką posługuje się pan w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos. Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicja­łów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić naj­mniejszych wątpliwości co do tożsamości autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między ko­legami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował. Odmówienie panu mego głosu mogło równać się re­presji. Porównałem więc wasze zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie okazać się małostkowym, uległem próżno­ści. Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Po­za tym zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wy­starczy być Skandynawem, by być potomkiem wi­kingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Ko­ścioła ewangelickiego; w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarza­li się ludzie morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mi­mo wszystko nie różnimy się tak bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić swym pomysłowym fortelem, ja popar­łem pana, by się poszczycić mą prawością.
- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem obywatelem amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pew­nie uważa, że paszport nie zmienia charakteru czło­wieka.
Podali sobie ręce, po czym się rozstali.

OPOWIADANIE ZE ZBIORU